Jeden z ostatnich biesiadników, zanim poszedł spać, wypuścił z zagrody kilka nyflingów, które zaczęły łazić po dziedzińcu, obwąchiwać leżących ludzi albo ogryzać znalezione kości. Ich widok zupełnie pogrzebał we mnie nadzieję, choć doprawdy nie wiem dlaczego, skoro wciąż tkwiłem zamknięty za kratą.
Odsunąłem się od prętów i poszedłem spać z kapturem pustynnego płaszcza na głowie, obejmując się ramionami. Zasnąłem, myśląc o Maranaharze mojego dzieciństwa. Myślałem jednak o ulicach, pałacach i bazarach, a nie o ludziach. Zwłaszcza zaś nie o kobietach, których brak stawał się dla mnie pomału nie do zniesienia. Mimo że zostałem niewolnikiem, wysmagano mnie pejczem, a następnego dnia miałem zostać sprzedany na targu, najbardziej doskwierała mi nie niewola, poraniona skóra i obolałe mięśnie, a moja męskość, bolesna i wygłodniała. Taka jest bowiem siła młodości, o której śpiewają poeci i do której każdy wzdycha, mimo że większości nie przynosi nic poza czczością, tęsknotą i pragnieniem nie do nasycenia.
Kiedy jednak zasnąłem, nie powróciłem do mojego miasta ani w ramiona Wody, córki Tkaczki. Błąkałem się po podziemiach Czerwonej Wieży, wśród dymu kadzideł, zawodzenia i wijących się na ścianach reliefów zębatych bogiń oraz mozaik z kości. Dlatego przebudzenie w zimny, mglisty ranek było dla mnie ulgą i przez chwilę cieszyłem się, że jestem tu, gdzie jestem.
Obudził mnie Snop, jeszcze zanim przyniesiono nam strawę.
Za kratą zrobiło się już szaro, ale większość Ludzi Niedźwiedzi, którzy nie poszli pod dach, wciąż spała.
– Musimy się naradzić – oznajmił. – Potem może nie dadzą nam już okazji.
– Dziś nas sprzedadzą, tak powiedział ten cudak – odparłem. – Jaka jest nadzieja, że pozostaniemy razem?
– Niewielka – rzekł Snop. – Bardzo niewielka. Na to jednak, co dzieje się teraz, niewiele poradzimy.
– Musimy więc uciec, zanim dojdzie do handlu – powiedział Benkej. – Im prędzej, tym lepiej. Zanim staniemy się wygłodniali i wynędzniali, zanim bicz poprzestawia nam kości. I zanim nas rozdzielą.
– Stąd nie uciekniemy – rzucił Snop ponuro. – Tutaj zbyt wielu poszłoby nas szukać, bo jeszcze na nas nie zarobili i dlatego, że się tego spodziewają. Każdy niewolny próbuje ucieczki na początku, póki ma nadzieję. Ten cały Mordświń, czy jak się tam zwie, miał rację. Złapią nas szybko, potem nyflinga fiki-fiki Amitraj i siach.
– Co zatem robić? – spytałem. – Sprzedadzą nas różnym ludziom w różne miejsca i jak potem odnajdziemy się w tych dzikich górach? Nawet jeśli uciekniemy?
– Ten, kto ucieknie pierwszy, niech odnajdzie i uwolni pozostałych – zaproponował N’Dele.
– A jak ma ich odnaleźć, sam będąc ścigany?
– Jesteśmy tropicielami. Całe życie ścigają. Taki fach.
– Mam iść na północ – oznajmiłem. – Tak mówi ten cały mój los. Na północ, w stronę morza. Kiedy się uwolnię, tam będę zmierzał. Spotkajmy się na północ stąd, na brzegu morza, jeżeli nie zdołamy się odnaleźć inaczej.
– Nie na całym brzegu – przerwał Snop. – Bo będziemy czekać na siebie jeden o staję od drugiego, aż się zestarzeją nasze wnuki. Z gór zwykle spływają rzeki. Spotkajmy się u ujścia tej, która płynie najbliżej tej osady, a wpada do morza na północy.
– Nawet nie wiemy, czy tu jest taka rzeka. Niech będzie pierwsze ujście od zachodniej granicy w tej krainie.; Zatem dajemy się sprzedać?
– Nikt nas nie będzie pytał o zdanie. A stąd, powiadam, nie damy rady uciec. Ale potem trafimy gdzieś, do jakiegoś właściciela. Może będzie to zwykła wioska, nie twierdza.
– Najpierw wam powiem, jak to jest z niewolnikiem – I niespodziewanie odezwał się Aligende. – U nas w Kebirze kiedyś było tak, że ludzie z różnych klanów i rodów łapali się nawzajem na potęgę. Wojna, kłótnia, wróżda, cokolwiek. Każdy Kebiryjczyk mógł pójść w pęta z lada powodu. Niektórych sprzedawano za morza, a niektórych jedynie innym Kebiryjczykom. Do tego doszło, że kiedy jakiś nkhozi, król po waszemu, nie miał pieniędzy, to sprzedawał poddanych. Biedacy sprzedawali własne dzieci. Człowiek sam mógł się sprzedać, jeśli był biedny. Teściowa mogła sprzedać synową. Brat brata. To było jakieś szaleństwo. Mieliśmy niewolników, którzy mieli niewolników mających niewolników. Każdy do kogoś należał i kogoś posiadał. Nikt już nie umiał powiedzieć, o co I chodzi. Tak było za czasów mojego ojca i sam to jeszcze pamiętam, dlatego wiem o tym wiele. Powiem wam, jak I jest z niewolnikami. Na początku każdy chce uciec i nie myśli o niczym innym. Dlatego odbierają mu nadzieję. Różnie. Batem, głodem albo strachem. Udają, że nie pilnują dokładnie, a kiedy uciekniesz, łapią i chłoszczą. Karzą tak, żeby nie chcieć uciekać. Czasem jednego zabijają żeby pozostali pamiętali. Czasem jednak używają do tego imion bogów: Sudżu Kadomle albo Ifa Hanteria. I tego trzeba się strzec najbardziej, bo jeśli odbiorą duszę i schowają sobie, już nie będziesz człowiekiem wolnym. Nigdy. Usłyszysz słowo albo dźwięk i padniesz na twarz, posłuszny. Dlatego mówię: musimy ich przechytrzyć. Przeczekać. Pracować cierpliwie i nie uciekać, kiedy zdarzy się okazja, bo te pierwsze okazje sami uczynią. Nie wolno uciekać pierwsze dwa, trzy miesiące. Niech się uspokoją. Niech im się znudzi pilnować. Uczyć się ich mowy. Pracować. Oszczędzać siły i zdrowie. Przygotować sposób i wiedzieć dokładnie, gdzie się jest. Poznać kraj i ludzi. A potem dopiero uciec. Ja mówię: uciekamy za trzy miesiące, chyba że tu przyjdzie taka pogoda, że będzie niemożliwie. Wtedy uciekamy na pierwszą ciepłą porę. I idziemy na północ.
– Co z nożami? – zapytał Benkej. – Znajdą, to nyflinga fiki-fiki i sami wiecie.
– Nóż jest w kurcie dobrze schowany, bo im do głowy nie przyszło, że związany niewolnik wystawiony na handel może mieć coś takiego. Trzeba je przemycić, ale dużo ryzykujemy. Według mnie, zostawiamy kurty tutaj razem z nożami, bo w trakcie handlu nas rozbiorą, a na pewno będą macać.
– Kupiec może nie pozwolić wrócić do tej świetnej komnaty po rzeczy. Kupi i zabierze. Weźmy kurty, ale rozbierzmy się sami. Jeśli każą się ubrać, nie zakładamy kurty, niech leży obok. Potem zaś trzeba je schować inaczej. Kiedy przeszukują człowieka, zwykle oklepująnogi, ręce i boki. Są dwa dobre miejsca: w bucie albo na rzemieniu, który jest przy pochwie, na plecach. Tylko rzemienia nie wkłada się na szyję, ale wiąże do pętli pod kołnierzem. Można go też spuścić nisko, żeby nóż schował się między pośladkami. Mało jest chętnych do macania cudzych zadków i obyśmy ich nie spotkali. To zresztą mówię dla uszu tohimona, który nie jest tropicielem, bo reszta to wszystko świetnie wie. Teraz pożegnajmy się i poświęćmy dusze Idącemu Pod Górę, bowiem potem może nie być okazji – zakończył Snop.
Usiedliśmy w kręgu, dotykając się kolanami, a potem wyciągnąłem przed siebie pięść, którą Snop nakrył dłonią, a po nim pozostali. Opuściliśmy głowy i przemówiliśmy do Idącego Pod Górę, by odwrócił się i oświetlił nam drogę.
Kiedy wstaliśmy, każdy z nich skłonił się przede mną, unosząc pięść otuloną drugą dłonią, i powiedział: mosu kando.
– Jesteśmy askari armii Kirenenu, tohimonie. Twoimi ludźmi – powiedział Snop. – Nigdy nie będziemy niczym innym, aż nasza misja zostanie zakończona. Nie zniewolą nas te dzikusy. Odnajdziemy cię. Odnajdziemy wszystkich. Nikt nie utrzyma w pętach tropiciela, który umie zabić nawet igłą.
A potem usłyszeliśmy kroki na drabinie i odwiedziło nas tych samych dwóch ludzi – Njorvin i ten drugi, co przebierał się za potwora. Dziś jednak był wynędzniały i blady, co chwilę krzywił się i potrząsał głową. Njorvin zaś trzymał w dłoni spore przedziurawione jajko, z którego wypijał zawartość. Nie weszli, tylko zawołali Benkeja, który wrócił po chwili z wiadrem zawierającym polewkę, kwaśną i rzadką, oraz z wielkim, grubym plackiem, który taszczył pod pachą. Gdy go połamaliśmy, okazał się chlebem o dziwnym zapachu w ciemnym, brązowym kolorze. Ciasto było gliniaste i zgrzytało w zębach, jakby do mąki dodano piasku.