Выбрать главу

Krzyżówkowa ciekawostka, a jednak się przydaje.

Kolejne pomieszczenie przecina pośrodku gruby, lśniący słup, jak pień drzewa. Wbija się w strop i zapada pod pokład, wrastając w kil. Pilers. Przedłużenie masztu. Bardzo solidne, zakotwiczone we wszystkie strony elementami, które wyglądają niczym korzenie potężnego dębu. Po obu stronach słupa ciągnie się długi, lśniący stół, obstawiony po bokach ławami. Pilers przebija blat mniej więcej pośrodku. Mesa.

Mamy i mesę.

Siądziemy wieczorami, zaśpiewamy szanty…

Burty są jakby bliżej, dedukuję, że w środku znajdują się jakieś schowki, może bakisty. Widać zresztą znaczki ff. Odsuwam lśniącą okrywę na chybił trafił i trafiam na stertę cynowych talerzy umieszczonych we wklęsłym gnieździe, żeby nie sypały się przy przechyłach. Obok pęk metalowych łyżek, kubki wetknięte jeden w drugi. Nad samym pokładem pokrywy są owalne, leżące i ciągną się rzędem. Wewnątrz materac – gruba warstwa przepikowanego filcu, nakryta kosmatą skórą. Koje.Zestawienie tego sterylnego, lśniącego wnętrza z suszonym mięsem, futrem i cynowymi kubkami zdobionymi geometryczną gmatwaniną wzorów oplotowych robi dziwaczne, surrealistyczne wrażenie.

Skansen i statek kosmiczny. Dziób zwieńczony stewą z głową smoka oraz odsuwane drzwi i bioluminescencyjne oświetlenie. Obłęd.

Za mesą napotykam na kolejną grodź, ale oznakowane kółkiem i krzyżykiem odsuwane drzwi nie stanowią już problemu. Ostatnie pomieszczenie, do którego wchodzę, jest trójkątną komorą, na normalnym jachcie byłaby to komora kotwiczna i magazyn żagli.

Tu jednak pokład zajmują owalne twory wypełniające całe pomieszczenie, niczym gigantyczne jaja postawione na sztorc. Są trochę mniejsze niż zbiorniki z wodą, różni je nie tylko brak otworów do nalewania, ale i umieszczony na czubku wypukły ornament, który nie jest już żadną łamigłówką. Nawet się nie zastanawiam, czy wyszczerzona czaszka na skrzyżowanych piszczelach oznacza piracką banderę, czy wysokie napięcie. Po prostu opuszczam pomieszczenie i zasuwam drzwi.

Wracam na rufę, tam gdzie zostawiliśmy konie, broń i część bagaży.

Jadran leży jak pies, na wyciągniętych nogach, i ogryza kość, przytrzymując ją kopytami, gnat chrupoce w potężnych szczękach. W tej chwili bardziej przypomina smoka niż konia. Patrzę na niego, unosi łeb, wydając z siebie powitalny hurgot, i czuję się przez moment samotny. Zagubiony w kosmosie, wśród smoków, zaklęć, dzikich wojowników i lodowych drakkarów.

Samotny, zagubiony i zniechęcony. Tęsknię do czegokolwiek normalnego.

Bliżej sterburty znajduję spiralne schody prowadzące do forkasztelu, zaś z bakburty małą owalną grodź. Znanego symbolu wektorów jednak nie ma, tylko wklęsły, rozcapierzony kształt ludzkiej dłoni z rozstawionymi palcami.

Patrzę na niego przez chwilę z wyraźnym znudzeniem.

Dłoń. W północnej Afryce to „ręka Fatmy” – odstraszająca demony. Błękitne lub ochrowoczerwone ślady takiej dłoni odbija się na ścianach. Nie przejdziesz. Ja, Fatma, chronię swoje dzieci. Gdyby był wystylizowany, z równymi trzema palcami oraz odwiniętym kciukiem i małym, oznaczałby „hamsę” – pięć filarów islamu. W dzisiejszych czasach częściej ręka Fatmy wykonana z folii oznacza tam także: „Uwaga, szyba”. Nie chce mi się kombinować, więc po prostu przykładam dłoń, okrąg lodu wokół wpada do środka, tafla daje się przesunąć. Przysiadam czujnie, gotów uskoczyć, ale na widok tego, co ukazuje się za grodzią, parskam śmiechem.

Widzę lśniące lodowe ściany małego pomieszczenia, opływowe siedzisko nakryte klapą, sterczącą obłą misę i świecące węgorze uwięzione za lodem.

Śmieję się. Przez chwilę kocham jak brata tego, kto stworzył lodowy drakkar.

Podnoszę klapę i zamykam za sobą drzwi z poczuciem niewysłowionej ulgi.

Sedes działa zarazem jak bidet, brakuje jedynie czegoś do czytania.W forkasztelu znajduję kapitańską kajutę, wpasowaną w unoszącą się ukośnie stewę, zakończoną zwiniętym jak pastorał smoczym ogonem parę metrów nad wodą.

Na środku drewniany okrągły stół rzeźbiony w normańskie wzory, obstawiony fotelami gwizdniętymi z dworu Odyna, w opływowej burtowej wnęce koja okryta kosmatymi futrami. „Star Trek” i „Pieśń o Nibelungach” naraz.

Przenoszę do kajuty swoje toboły, obok koi znajduję stojak, który obwieszam zbroją, odkładam miecz, pałasze i odstawiam łuk. Tarczę opieram o ścianę i nagle korci mnie, żeby wymalować na niej coś wikińskiego.

Choćby logo banku Nordica.

Przez półprzejrzyste burty widzę czarną wodę fiordu, sunące w oddali ciemne drzewa i skały przysypane śniegiem, jako zamazane widma majaczące za szklistą ścianą.

Nabijam fajkę, wyciągam z wora plastikową butelkę i nalewam sobie miarkę do metalowego kubka. Mamy kapitańską kajutę – rzecz na pokładzie drakkara wyjątkowa, mamy też niekompetentnego kapitana, który będzie pił przez cały rejs, nie mogąc znieść ciężaru odpowiedzialności i własnej nieudolności. Drakkar przepadnie gdzieś wśród lodów i sztormów i tylko pieśń po nas zostanie.

Wychodzę z kajuty, okutany futrem, z kubkiem w ręku, nucąc: „Kapitan nasz szalony był, mówiono, że z diabłem ma pakt…”. Drużyna siedzi pod osłoną burt, Sylfana związuje ze sobą liny z bucht spoczywających na pokładzie, Grunaldi opiera się o monstrualną lodową stewę ze smoczą głową i ponuro patrzy w górę fiordu.

Na mój widok unosi brwi i wskazuje pytająco palcem najpierw mnie, potem pokład.

– Tam jest przejście – wyjaśniam. – I jest bezpiecznie. Nie ma sensu siedzieć tu na górze. Znalazłem wodę, mięso i ser, mnóstwo jedzenia. Okręt jest dziwny, ale solidny i zaopatrzony na podróż. Nie wygląda na to, żeby miał się zaraz rozpaść.

– Tam aż cuchnie od pieśni bogów – cedzi Warfnir.

– Lepiej się przyzwyczajaj – mówię. – Teraz będziemy się aż taplać w tym świństwie. Mamy zabić Pieśniarza i płyniemy do Pieśniarza. O co chodzi z tą liną?

– Potrzebujemy łodzi – powiada Grunaldi, odwracając się od widoku przed dziobem. – Normalnej, takiej, co nie zmieni się nagle w miskę kaszy albo ławicę śledzi. Tam wzdłuż fiordu Dragoriny mieszkają ludzie. Zima dopiero się zaczęła, pewnie nie wszyscy zdążyli schować łodzie. Miniemy którąś, to Spalle wyskoczy za burtę z liną, dopłynie i przy wiąże. Potem ściągniemy linę i mamy łódź.

– A dlaczego Spalle? – pytam. Jakoś przywykłem, że chłopak a to zostaje przy koniach, a to na czatach.

– Bo najlepiej pływa – wyjaśnia Grunaldi. – Od dzieciaka kąpie się w przeręblach i w strumieniach spod lodowca. Każdy inny utopi się z zimna, a jemu wszystko jedno. Ty zaś nie możesz zejść z pokładu, bo nie wiadomo, czy ten statek nas nie zamrozi.

Kiwam głową. Chętnie bym się do czegoś przyczepił, ale pomysł jest dobry, tym bardziej że sam już wpadłem na to, iż beze mnie drakkar zmieni się w zamrażarkę. Przynajmniej jest jakiś pomysł. Lepszy niż żaden.

– Tu w górze rzeki nie ma żadnych osad – mówię. – Aż do tych małych połączonych jezior. Niech zostanie jeden do wypatrywania, potem go zmienimy. Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy marzli. Na dole jest ciepło, światło i jedzenie. Najpewniej łódź znajdziemy dopiero jutro. Zostaje Warfnir, reszta na dół. O zmroku zmieni go Spalle, potem Sylfana, potem ja, potem Grunaldi.

Schodzą przepełnieni podnoszącym na duchu przekonaniem, że wiem, co robię, i panuję nad sytuacją.