Выбрать главу

W mesie zapalam uderzeniem pięści migotliwy poblask jarzących się zielenią smokowęgorzy. Ludzie Ognia odskakują czujnie, chwytając za rękojeści mieczy, przyczajeni patrzą przez chwilę po ścianach, zbici w gromadkę, plecami do siebie.

– Ten okręt zrobił Pieśniarz – wyjaśniam. – Domyślam się, że ktoś z mojego ludu, tak samo jak Aaken, król Węży. Dlatego wszystko jest takie dziwne, ale nie znalazłem tu nic niebezpiecznego. Na razie. Znajdźcie sobie miejsca do spania. Nie wiem tylko, jak zrobić, żeby było cieplej.

– W tym celu zazwyczaj rozpala się ogień – mówi kwaśno Grunaldi. – Ale jak to uczynić na lodzie, nie mając drewna…

– To nie jest prawdziwy lód. I zazwyczaj jeśli się chce, żeby okręt płynął, trzeba wiosłować albo postawić żagle. Ten płynie sam. Z ciepłem będzie podobnie.

Rozchodzą się niechętnie po mesie, spięci i czujni. Sylfana gładzi palcami drzwiczki bakist, z prawą dłonią zaciśniętą na rękojeści przewieszonego przez plecy miecza. Grunaldi stuka ostrożnie w ścianę, za którą wijącym ruchem pływają świecące piekielne mureny. Spalle przyklęka przy uchylonej pokrywie koi, końcem miecza unosi spoczywające tam futra, zagląda ostrożnie pod materac.

Wszyscy milczą. Atmosfera robi się ciężka. Wleźli za mną na pokład powodowani poczuciem misji i solidarnością, a teraz czują się, jakbym kazał im siedzieć w przedsionku cieknącego reaktora.

Nie zmrużą tu oka, tym bardziej nie wytrzymają tego, co będzie się działo dalej. A jedno, co im mogę obiecać, to jeszcze więcej zimnych mgieł, magii i bzdur, przy których okręt płynący na autopilocie i oświetlany węgorzami to całkiem racjonalny początek.

– Siadajcie – mówię rozkazującym tonem. Podchodzą niechętnie, macając lodowe taborety i sadowiąc się ostrożnie, jakby zaraz miały wybuchnąć im pod tyłkami.

Otwieram pojemniki z żywnością, odsuwam drzwiczki bakist, znajdując miski, noże i kubki. Tak naprawdę rozglądam się za wyposażeniem kambuza. Jeśli rozgryzę, jak działa kuchenka, jeśli zdołam ugotować choćby zupę, pewnie wpadnę też na to, jak włączyć ogrzewanie.

Grunaldi przykłada dłoń do szklistego blatu i czeka, czy powierzchnia zacznie topić mu się pod palcami. Spalle wyciąga z sakiewki osełkę i powoli, systematycznie przeciąga ją wzdłuż ostrza miecza. Zgrzyt wypełnia mesę, aż ciarki idą po plecach. Sylfana przygryza wargę i łypie niepewnie po ścianach, jakby miały zaraz zawalić się jej na głowę.

Otwieram kolejne szafki, w końcu cofam się o parę kroków i mrużę oczy. Architektura jachtu to coś logicznego. Jest wymuszona okolicznościami i użytkowością. Ktoś, kto zadbał o toaletę na rufie i drugą, jak stwierdziłem, na dziobie, z pewnością pomyślał też o ogrzewaniu kajut i przyrządzaniu posiłków.

Gotowanie na statku nie jest takie proste, szczególnie na morzu. Kuk nie może co chwilę zostawać oblany wrzącą zupą albo obrzucony węglami z paleniska. Kuchnia musi być zabezpieczona przed przechyłami. Jakieś kambuzy były nawet na starożytnych statkach. Czasami jako kryte dachówką domki z kominem wystającym nad pokład.

– Gdzie się zwykle gotuje na wilczych okrętach? – pytam.

Spalle wskazuje na rufę.

– Z tyłu, w… – tu rzuca coś, co brzmi, jakby splunął na rozżarzone węgle. Mój słownik nie obejmuje żeglarskiego żargonu. Spalle wymachuje rękami, jakby odgrywał naprawę niewidzialnego roweru. – Kocioł z węglem jest zawieszony na okuciach, jak zawiasy… tak… i tak… Kiedy się kołysze, to palenisko jest zawsze równo, a nad nim garnek, też umocowany… – Znowu skomplikowana pantomima.

Kardan. Wynaleźli zawieszenie kardanowe. Nieźle. Na rufie to na rufie. Idę więc na rufę i szukam. Kambuz na minimum dwadzieścia osób, sądząc po rozmiarach okrętu, to nie igła. Nie schował się pod leżącym w ładowni workiem ani moją czapką.

Potem wychodzę na górę obok kapitańskiej kajuty i łażę jeszcze po pokładzie, szukając wylotu komina. Może któraś z szafek kryje magiczną mikrofalówkę? W takim razie będziemy skazani na zimny bufet, moi ludzie nie tkną czegoś podgrzanego pieśnią bogów.

Warfnir siedzi na dziobie okutany kosmatym futrem i obsypany drobnym śniegiem, który prószy od rana, patrząc przed dziób, na skaliste brzegi krętego fiordu, rzekę, bezlistne, powykręcane drzewa sterczące z zasp. Świat w bieli i czerni.

Odwraca się natychmiast, ledwo się pojawiam. Na jego kolanach leży krótki refleksyjny łuk.

– Szukam komina – wyjaśniam. – Nie mogę znaleźć kuchni.

– Pieśń Ludzi mówi, że na okrętach miejsce do gotowania robi się z tyłu, pod… – znów niezrozumiałe charknięcie – po lewej ręce od drabiny, ale tu nic nie jest jak w Pieśni Ludzi. – Spluwa na pokład i kręci głową. – Taki okręt zaraz zobaczą bogowie. Wcale im się to nie spodoba… Myślę, że zatopią nas, jak tylko wyjdziemy w morze. A jeszcze o tej porze roku…

– Jakoś przypłynął – zauważam. – Aż do wrót Domu Ognia. I bogowie go nie zatopili.

Opukuję maszt, ale nie wiem, jak powinien brzmieć dźwięk tego dziwacznego lodowego tworzywa. Brzmi głucho czy nie? Nawet nie wiem, czy rzeczywiście pełni rolę masztu. Widzę podwiązane do niego pionowo jakieś drzewce, jakby łaciński gafelbom, ale żagli ani śladu. Obchodzę drakkar kilka razy i nie znajduję niczego, co miałoby przypominać wylot komina.

Poddaję się i wracam pod pokład dziobową zejściówką, nakrytą włazem zdobnym w roślinne zawijasy. Trudno. Zimny bufet.

Nie podoba mi się, w jaki sposób moja załoga siedzi przy tym stole. Spłoszeni, bezwolni, przejęci zabobonnym lękiem. Weszli na okręt w akcie bezmyślnej, desperackiej odwagi, a tu ani bitwy, ani heroicznej śmierci, tylko same magiczne pieśni, wszystko nie takie jak w Pieśni Ludzi i dziwne.

Rzucam na stół wiązkę pasków suszonego mięsa, coś, co przypomina ser, zawiniątko chyba, jak mam nadzieję, sucharów, a potem grzebię w sarkofagach, potrząsając wszystkim, co przypomina butelkę. W końcu znajduję jeden z kontenerów wyładowany oplecionymi sznurem gąsiorami, każdy przynajmniej po pięć litrów, i stawiam jeden na stole, modląc się, żeby nie zawierał jakiejś odmiany tej smoczej oliwy. Spalle kruszy nożem wosk, wyjmuje zatyczkę z fuknięciem przywodzącym na myśl otwieranego szampana i ostrożnie wącha szyjkę dzbana. Marszczy brew, wlewa odrobinę czegoś ciemnego i lekko spienionego na dno kubka, a potem zanurza w tym palec i oblizuje, a jego oblicze rozjaśnia się na moment.

– Drajjanmjaal – przynajmniej tak to brzmi. Cośtam-mleko. Początek też mi się z czymś kojarzy, ale odlegle. Orłobestia…? Lworzeł…? Gryf?

– Gryfie mleko? – pytam.

Spalle potakuje radośnie.

– Robią je na Wybrzeżu Gryfów, na północ od Pustkowi Trwogi. Trzeba je mieszać z wodą, jeśli nie chcesz się od razu upić.

Jest ciemne, tęgo sycone i droższe od piwa. Jego tajemnicę znają tylko Gryfici.

– Po prostu doją gryfy – cedzi Grunaldi i zabiera mu gąsior, by nalać do swojego kubka. – Piwo jak piwo, tylko ciemne, słodkie i ciężkie. Warzą to z miodem, jakimiś śliwkami i nie wiem czym jeszcze, żeby sprzedawać takim niewinnym koziołkom za ciężkie pieniądze i opowiadać im bajędy o gryfach. Nasze piwo jest lepsze. Choć przyznaję, że to lepiej się nadaje do morskich podróży, bo na dłużej wystarcza.

Wypijam ostrożny łyk i przez ułamek sekundy mam w ustach supernową niepasujących do siebie smaków. W nosie przypalona kawa zbożowa, kwas chlebowy i guinness, w ustach syrop na kaszel, bita śmietana, terpentyna, szare mydło i zgniłe mango. Przełykam i postanawiam dolać wody. Odbija mi się jakby bananem ze śledziami. Biorąc pod uwagę to, co piłem tu dotychczas, zupełnie niezłe.

Gryfie mleko leje się do kubków, na stole ląduje dzban z wodą. W kabinie jest zimno, ale przynajmniej śnieg nie sypie się na głowę i nie hula wiatr. Po dwóch kubkach na głowę morale zaczyna lekko rosnąć. Nabijam fajkę.