Выбрать главу

– Opowiedz mi o Lodowym Ogrodzie – proszę, patrząc Grunaldiemu prosto w oczy. – Byłeś tam jako jedyny z nas.

– Przeklęte miejsce – mówi po namyśle. – To jest na wyspie. Na północ od Wysp Ostrogowych. Przez lata pływali tam tylko ci, którzy zgubili się wśród szkierów albo których zagnał sztorm. Skalista wyspa, ledwo jakieś zagajniki, dzikie kozy i góry. Ale woda tam była. I nikt nie mieszkał. Czasami tylko obozowali żeglarze albo ci, co łowią morskie bestie. Ale kilka lat temu wszystko się zmieniło. Wybuchł tam wulkan. Nie jakiś wielki, ale grzmoty było słychać na morzu, a w nocy widać było światło na horyzoncie, w dzień stał nad horyzontem słup dymu. Po paru miesiącach wygasł. W następnym roku zaczęły się opowieści o kamiennych osadach, które zrobiła tam lawa, i o stworach, jakie wyszły z krateru, żeby zamieszkać na wyspie. O potężnym Pieśniarzu, którego zrodził wulkan, władającym wodą, lodem i ogniem. O widmowych okrętach z lodu, które napadają na statki wracające z dalekich wypraw. Prawda, że zaczęto znajdować puste wilcze okręty dryfujące po morzu, bez załogi i łupów. Zdarzało się nawet, że dziwni półludzcy wojownicy wychodzili nocą z morza i łupili osady na wybrzeżu. Dziwolągi, podobne do upiorów z mgły, Obudzonych, tylko że rozumne. Zabierali różne rzeczy, ale niekoniecznie kosztowne. No i porywali ludzi. Przede wszystkim młode dziewczęta. Nikt nie wiedział, kto to. Nigdy nie znaleziono żadnego trupa któregoś z Ludzi Wulkanu, powiadali, że nie ima się ich żelazo, że znikają w ciemnościach, przenikają częstokoły, oddychają pod wodą, ale są zrobieni z ognia, albo znowu że z lodu, albo z poczerniałej lawy. Że żrą ogień i fajdają piorunami, jak to zwykle, kiedy dzieje się coś dziwnego i ludziska zaczynają gadać co im strzeli do głowy. Zwykłe bajędy starych bab i dziadów, którym miesza się we łbach.

Grunaldi pociąga łyk ze swojego kubka, po czym zagląda do środka ze złością. Podsuwam mu gąsior, Spalle podaje usłużnie dzban z wodą.

– Wtedy zaczęła się już ta cała wojna bogów i ludzie na każdym kroku wygadywali takie dziwy, że nie wiadomo było, kto opowiada o tym, co sam widział albo przynajmniej widział ktoś mu dobrze znany i rozsądny, a komu pomieszało się w głowie od nadmiaru chwastów w piwie. Myśmy jednak siedzieli w Ziemi Ognia i śmiali się z tego wszystkiego. Pewnego roku ja, mój kuzyn Skafaldi Milczący Wiatr oraz Horleif Deszczowy Koń skrzyknęliśmy ludzi i poszliśmy na morze w trzy łodzie. Chcieliśmy wypłynąć za Wyspy Ostrogowe i pójść na południe do przeklętej ziemi zwanej przez Amistrandingów Kangabadem, żeby tam odebrać swoją część tego, co zagrabili nam Amistrandingowie, kiedy ukradli nasz kraj. Ale wtedy przyszły ciężkie czasy także i na nich. Przyszła wielka susza i przypomnieli sobie o swojej mrocznej bogini, którą czcili kiedyś, za innych cesarzy. Potracili resztki rozsądku i wzięli się za łby. Zanim jeszcze tam dopłynęliśmy, spotkaliśmy wiele łodzi wracających przedwcześnie do domu, a na pokładach siedzieli posępni mężowie, przepełnieni powagą i złością, którzy nie znaleźli w tym przeklętym kraju niczego prócz guzów. Twierdzili, że Amistrandingowie teraz łupią siebie nawzajem i można tam spotkać tylko głodne, obdarte wojsko, uciekających nędzarzy oraz obłąkanych kapłanów w maskach, zbyt głupich nawet na to, żeby umieli się wzbogacić, spalone osady, głód i brzydkie choroby. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, bo żeby płynąć gdzieś dalej, nie mieliśmy ani czasu, ani dość zapasów. I wtedy w porcie na wyspie zwanej Wilczy Zew, gdzie siedzieliśmy i piliśmy, próbując znaleźć jakąś radę, trafił nam się mąż. Zwał się Ejolf Niosący Kamień. Człowiek ten był ponoć zacnym kmieciem i wielkim styrsmanem, który wystawiał cztery łodzie, a żył na Wybrzeżu Gryfów. Kiedy go spotkaliśmy, znajdowałsię w całkiem nędznym stanie, bo jak twierdził, demony wulkanu napadły na jego osadę, uprowadziły mu córkę i jeszcze jakieś inne niewiasty. Ejolf był wtedy na morzu, a kiedy powrócił, zastał swój majątek w ruinie, a wielu ludzi porąbanych. Powiedział nam, że jeśli popłyniemy na przeklętą wyspę i odnajdziemy jego córkę, zapłaci nam wszystkim, co mu zostało: tysiąc marek srebrem, a prócz tego w siedzibie Ludzi Wulkanu znajdziemy rozmaite dobra, które zrabowali na morzu i podobnym do niego nieszczęśnikom na wybrzeżu. Zwracał uwagę, że Ludzi Wulkanu nie może być dużo, a większość pewnie będzie na morzu i ostatnie, czego się spodziewają, to że ktoś ich najedzie we własnej siedzibie. Tysiąc marek srebrem to dużo, nawet przy podziale na trzy łodzie, i odkąd nastały ciężkie czasy, trudno byłoby tyle zdobyć na Amistrandingach. Naradziliśmy się i postanowiliśmy tak zrobić. Był między nami stary sternik, Alofnir Wodny Koń, który twierdził, że wie, gdzie ta wyspa się znajduje, i być może uda mu się tam trafić. Wśród szkierów Wysp Ostrogowych trudno trafić drugi raz w to samo miejsce, zwłaszcza daleko na północ, gdzie prawie nikt nie pływa. Ejolf nie zabrał się z nami, twierdząc, że musi pilnować tego, co mu zostało, i zapłacił tylko jedną trzecią, resztę miał dodać, kiedy przywieziemy jego kobiety. Nie podobało mi się to specjalnie i chciałem wiedzieć, dlaczego sam się tam nie uda, skoro jest styrsmanem z czterema łodziami. Według mnie mąż, któremu zrabowano majątek i na dodatek ukradziono kobiety, powinien sam popłynąć i wymierzyć sprawiedliwość, zwłaszcza że oszczędziłby sporo pieniędzy, a do tego nie dość, że okryłby się chwałą, to jeszcze podobno łatwo mógł zdobyć porządne łupy i odzyskać majątek. Zostałem jednak zakrzyczany. Trzecia część z tysiąca marek, wśród których plątały się także złote gwichty, zsypana na jedną kupę zmąciła wszystkim umysł i nie ukrywali, że czują ból na myśl o tym, że mieliby je oddać tylko z powodu tego, co plącze się w zakamarkach mojego pokrętnego umysłu. Twierdzili, że być może Ejolf jest zbyt przygnębiony stratą, żeby mierzyć się sam z zemstą, albo że jego ludzie są niewiele warci, jak to zwykle Gryfici, a łodzie może i cztery, ale pewnie niewielkie. To zresztą jego sprawa, czy ma dość ducha, czy nie. Mój kuzyn Skafaldi Milczący Wiatr posunął się nawet do tego, że powiedział coś o starcach, którzy powinni zostać w domu i grać z wnukami w deseczki, zamiast plątać się pod nogami śmiałym mężom, którzy nie boją się ani morza, ani bajek o potworach wulkanu i sięgną po każde złoto, jakie widzą, musiałem się więc z nim bić.

Opuściliśmy zatem Wilczy Zew i popłynęliśmy na północ. Przez wiele dni krążyliśmy wśród wysp we mgle i kilka razy pogubiliśmy się nawzajem. Walczyliśmy ze dwa razy z morskimi potworami, aż po jakimś miesiącu Alofnir, który dotąd był raczej przygnębiony i tajemniczy, zaczął wreszcie coś rozpoznawać w gwiazdach i mijanych brzegach i poprowadził nas przez skaliste przesmyki. I wtedy zobaczyliśmy przeklętą wyspę. Stała cała spowita w mgły, a w górach na brzegu wznosiła się wielka sadyba ze szklistego kamienia. Miała mury, czatownie i wieże, gęsto jak las, o dachach ostrych jak sople i lśniła z daleka. Niektórzy z nas widywali takie budowle w południowych krajach i twierdzili, że są to miejsca niebezpieczne, bo zwykle siedzi tam król albo ktoś równie uciążliwy i otoczony wojami. Żeby zdobyć takietwierdze, trzeba armii setek albo i tysięcy ludzi, potężnych machin i bardzo dużo czasu. Wystarczyło zresztą popatrzeć na mury.

Opłynęliśmy więc wyspę z daleka i znaleźliśmy niewielką zatoczkę otoczoną lasem i skałami, ze żwirową plażą. Poczekaliśmy na morzu, aż się ściemni, i przybiliśmy do brzegu pod osłoną nocy. Wylosowaliśmy tych, którzy mieli zostać przy łodziach i w razie czego odpłynąć na morze, a potem powędrowaliśmy na ląd. Wyspa nie jest chyba bardzo duża, ale górzysta i dopiero o świcie dotarliśmy w okolice, gdzie stał zamek. Jest wysoki, cały z kamienia, wygląda jak wiele sadyb jedna na drugiej, wparty w zbocze góry, która wówczas wydawała się już zupełnie spokojna. Myśmy widzieli wtedy niewiele, bo dzielił nas krater i szczyty otaczające wulkan. Krater pokrył się skałą, która tylko dymiła trochę w niektórych miejscach, ale na ogół była zupełnie chłodna i twarda i można było po niej chodzić. Ciepło, które biło gdzieś spod ziemi, sprawiało, że czuło się tam jak w krajach Południa. A pośrodku krateru stało wielkie okrągłe jezioro. Nie śmierdziało siarką, jak bywa w takich miejscach, a woda była bardzo czysta i niebieska jak u nas. Na zboczu rosły tam takie rośliny, jakie widuje się na Południu. Krzewy miodowych śliw, jakieś owocowe krzewy, winne grona i dziwaczne drzewa. Miejsce było bardzo piękne i dzikie zarazem. I nie spotkaliśmy nikogo, idąc przez tę dolinę, tylko trochę ptaków i zwierząt.