Wypija długi łyk i przez chwilę obraca kubek w dłoniach. Wydaje się spięty i zbity z tropu, opowiada też inaczej, niż zwykle brzmią jego żeglarskie bajędy. Chyba z jakiegoś powodu nikomu o tym dotąd nie wspominał, mimo że historia zapowiada się na przebój każdego zimowego sezonu. Dolewam sobie gryfiego mleka i pykam spokojnie fajkę, czekając na ciąg dalszy.
– Do tej pory szliśmy jeden za drugim, każda łódź osobno, w pełnym rynsztunku i było nas razem stu trzydziestu jeden – ciągnie Grunaldi. – Ale potem rozpierzchliśmy się wśród krzaków i drzew, na wypadek gdyby ktoś postanowił tam zajrzeć. Podkradliśmy się na grań, by spojrzeć w dół, i zobaczyliśmy, że od murów zamku dzieli nas jeszcze jedna dolina. Cała pokryta drzewami i krzewami, a wszystkie były białe i lśniące, na dnie doliny snuła się gęsta mgła. Dalej widać było spadające ze skał wodospady, a potem strumień, który opływał skalistym wąwozem lśniący gładki mur. Widzieliśmy też bramę w murze i most nad wąwozem. I mnóstwo wież ostrych jak groty włóczni. Twierdza wspierała się o górę plecami i była otwarta na morze. Widzieliśmy, jak wypływają stamtąd rybackie łodzie, zwykłe sneki i dolery, i jak wpływa do wnętrza lodowy okręt taki jak ten, zawinięty z obu końców, lśniący i długi jak nóż, zupełnie jakby zamek go połykał. Mury wchodziły głęboko w morze. Nawet z grani, z której patrzyliśmy, widać było też, że za blankami spacerują ludzie i to, co mają w dłoniach, to chyba nie są wędki. Zapytałem moich towarzyszy, jak teraz wygląda w ich oczach opowieść Ejolfa i co mamy z tym począć w setkę przeciwko kamiennym murom. Chciałem też wiedzieć, jak zamierzają znaleźć w tym kamiennym mieście niewiasty styrsmana, kiedy już przedrzemy się do wnętrza.
Horleif Deszczowy Koń powiedział, że powinniśmy zaczaić się na morzu na jeden z tych lodowych okrętów, zdobyć go i wpłynąć do środka, udając załogę, a potemsię zobaczy. Z kolei Skafaldi uważał, że można popróbować bramy za mostem, skoro najwyraźniej jest otwarta, i wejść jakby nigdy nic, próbując wmieszać się w tłum, następnie uderzyć z zaskoczenia, zrabować, co się da, a potem wyrąbać sobie drogę do portu i uciekać łodzią na naszą plażę. Jeśli uda się dowiedzieć, gdzie trzymają porwane kobiety, zabrać, które się da. Ja powiedziałem, że oba pomysły są podobnie znakomite i że równie dobrze można przejść granią, a potem opuścić się do wnętrza po linach. I że dostać się z zaskoczenia za mury można na wiele sposobów, skoro najwyraźniej niczego się nie spodziewają, tylko że niewiele z tego będziemy mieli uciechy, skoro nie wiemy, czego można się spodziewać w zamku. Zgodziliśmy się więc, że trzeba popróbować przeszpiegów i dowiedzieć się przynajmniej, jak wielu jest tam zbrojnych.
Podzieliliśmy się zatem. Ci, którzy żyli w górach i najlepiej umieli wspinać się po skałach, zabrali liny i poszli granią wokół krateru, by przedostać się za wodospady i popróbować mojego sposobu, część miała przekraść się przez białą dolinę w pobliże bramy i zobaczyć, co da się zrobić tą drogą. Reszta miała czekać, ukryta wśród skał, na sygnał. Ja poszedłem z tymi, którzy mieli przejść przez dolinę i podkraść się do bramy. Rzecz jasna, najpierw wszyscy odpoczęliśmy chwilę po ciężkim całonocnym marszu przez góry i las i wypiliśmy trochę, jak to przed bitwą.
Nie było łatwo zejść ze zbocza pod okiem strażników przechadzających się po szczycie muru. Udało się tylko dzięki temu, że rosły tam krzewy i było dużo skał, a dno doliny wypełniała mgła.
To nie była zimna mgła, jaka pojawia się, kiedy nadchodzą upiory uroczysk. Było tam całkiem ciepło, a w powietrzu unosił się niezwykły zapach. Słodki, smutny i piękny zarazem. To znaczy, tak twierdzili inni. Dla mnie był za słodki i od razu zaczęło mi się kręcić w głowie, i szybko zebrało na mdłości. Na dnie doliny przestaliśmy się już przemykać od skały do skały i kryć wśród krzewów i zeschłej trawy. Ogarnęła nas mgła. Nie widzieliśmy murów ani zamku, tylko drzewa i krzewy zrobione z lodu. Ciepłego lodu, który nie topniał, tak samo jak ten okręt. Gałęzie, liście i kwiaty, jak utkane z lodowej koronki, które dzwoniły delikatnie niczym kryształowe dzwoneczki, kiedy je roztrącaliśmy.
Prostuje się na chwilę, patrzy na swoje dłonie, jakby chciał sprawdzić, czy nie drżą. Zamyka je w pięści i opiera na stole, a potem sięga po cynowy rzeźbiony kubek i wypija do dna. Zerka na nas, każdego po kolei, jakby się bał, że zaczniemy się śmiać, jednak nikt się nie śmieje. Sylfana patrzy na niego znad splecionych dłoni z przechyloną głową, Spalle spogląda wyczekująco, bawiąc się kawałkiem suszonego wędzonego mięsa, z nożem w drugim ręku. Grunaldi nalewa sobie połowę kubka gryfiego mleka, a potem dolewa wody.
– To, co stało się później, pamiętam jak sen – mówi, kręcąc powoli głową. – Albo jak ciężką pijatykę. Nie wiem, co jest prawdą, a co widziadłem. Pamiętam, że chodziliśmy wśród tych lodowych drzew i krzewów, że pod naszymi nogami rosły lśniące, dźwięczące w podmuchach wiatru kwiaty. A potem poranne słońce wyszło zza chmur, które leżały nad horyzontem, i wtedy cały ogród rozbłysnął wszystkimi barwami. Jak tęcza albo kryształy. Mieniła się mgła, liście i kwiaty, a myśmy patrzyli osłupiali. A wtedy wszystkie te lodowe kwiaty otworzyły kielichy.
Teraz myślę, że to może zapach kwiatów odebrał nam rozsądek. Widziałem, jak człowiek, który stał obok mnie, zdjął szłom i upuścił go na ziemię, a później ukląkł, wbił w ziemię miecz i zaczął płakać jak dziecko. Przeraziłem się i spytałem, czy go coś boli albo czy wypił za dużo, wtedy on powiedział, że słyszy kołysankę, którą śpiewała jego matka, i czuje się, jakby odzyskał wszystko, czego tak długo szukał, i jakby wreszcie wrócił do domu. Mgła zaczęła się podnosić i zobaczyłem, że większość z naszych łazi wśród tych lodowych roślin, jakby byli pijani, jak odrzucają broń i siadają albo kładą się na ziemi. Czułem, że coraz bardziej kręci mi się w głowie i zaczynam się pocić. Zrozumiałem, że niedługo zobaczą nas strażnicy z murów i wystarczy, że sięgną po łuki. Zobaczyłem Skafaldiego, mojego kuzyna, siedział na ziemi wśród skał nad niewielką sadzawką i chichotał. Poszedłem do niego i chwyciłem za ramię. Odwrócił się i wtedy zobaczyłem, że ma straszne oczy, mętne, jak wypełnione krwią i mlekiem. Zaczerpnął swoim hełmem wody ze źródła i podał mi, mówiąc, żebym pił. „Pij!” – zawołał. „To lepsze niż wina Południa, lepsze niż świąteczne piwo. Nigdy nie piłeś nic lepszego!” Wypiłem łyk, ale to była zwykła czysta woda. Potrząsnąłem nim, ale znów zaczął pić, a potem upuścił hełm i powiedział coś jak: „Znalazłem. Nareszcie znalazłem”. Wszędzie dookoła widziałem Ludzi Ognia, którzy chodzili zezowatym krokiem, śmiali się albo płakali, albo siadali na ziemi i gapili się przed siebie z głupawym uśmiechem, jakby otwarto im na oścież haremy Jarmakandy. Niewielu pozostało takich jak ja, którzy stali z bronią w ręku, nie wiedząc, co robić. A potem zobaczyliśmy… – Grunaldi przerywa, robi kilka bezradnych gestów, jakby nie umiał znaleźć słów, co u niego jest dość rzadkie. – To było trochę jak… jak ci ludzie odmienieni mocą uroczyska, jak odmieńcy, których hodują obłąkani Pieśniarze w dalekich krajach. Zobaczyliśmy grupkę dziewcząt. Gołych dziewcząt, ale jak się przypatrzyć, widać było, że to nie są zwykłe niewiasty. Były bardzo piękne, lecz jednocześnie przypominały zwierzęta. Jakieś sarny albo gazele. Nawet tak samo drobiły w miejscu, podobnie jak sarenki, trochę spłoszone i zbite w stadko. Zobaczyłem, że ich skóra jest pokryta jakby bardzo delikatną, krótką sierścią, że zamiast palców u stóp mają drobne kopytka. Odmieńcy zwykle są pokraczni, jak chorzy, ale one wyglądały naturalnie, jakby się takie urodziły zgodnie z naturą rzeczy. Tylko że nie były ludźmi. Nawet ich twarze były dziwne. Twarze pięknych dziewcząt i jakichś zwierzątek naraz. Wydawało się, że nie mają więcej rozumu niż gazele. Słyszałem ich chichot, ale to było nawoływanie, a nie prawdziwy śmiech.