Inne wynurzyły się nagle z sadzawki, gładkie i mokre, jak morskonie z przerębla, też miały kształty pięknych kobiet, lecz zarazem były jak morskie stwory, ich włosy były zielone i przypominały wodorosty, a na szyi otwierały się skrzela.I wszystkie lgnęły do naszych wojów, żeby gładzić ich i pieścić, a oni stali jak oczadziali, upuszczając broń. I tylko w tym obłąkanym tłumie zostało kilkunastu przyczajonych jak ja, kręcących się na ugiętych nogach, z wystawionymi mieczami, którzy zbiliśmy się w końcu w krąg plecami do siebie, nie wiedząc, co robić dalej.
Mgła rozeszła się w promieniach porannego słońca, jakby ktoś odsunął zasłonę. Zobaczyłem wodospad, górę i lśniące mury zamku. A trochę z boku na sterczącej z ziemi skale kucał potwór. Wyglądał jak potężny mąż, nagi, tylko z dziwnym napierśnikiem podobnym do skorupy żółwia. Nad skrońmi wyrastały mu z głowy zakręcone karbowane rogi, miał wypukłe, potężne czoło i dziwny, spłaszczony nos oraz brudnożółte okrągłe oczy. Spojrzałem, jak dziwacznie kuca na tej ostrej skale, na jego nogi o tylko dwóch palcach zakończonych kopytami i potężne ramiona. W jednej ręce miał żelazny młot na długim trzonku, a w drugim wielką, pokręconą konchę. Słyszałem, jak stojący obok mnie ludzie wzywają Hinda albo Kowala, by spojrzeli na ich śmierć i przygotowali im łąki Doliny Snu. Byk spojrzał na nas i prychnął, aż zadrżała ziemia. A potem zeskoczył ze skały i zadął w konchę. A wtedy przez most od bocznej bramy wyszli na nas woje. Byli tam zwykli ludzie i były dziwne potwory, przemieszani razem. Wchodząc na łąkę, ustawili się w trzy rzędy i postawili przed sobą mur z malowanych tarcz.
Dziewczęta rozpierzchły się jak spłoszone gazele, nasi ludzie powstawali z ziemi, niektórzy już musieli zasznurować spodnie i podnieśli rozrzucony oręż, a potem połączyli się z nami stojącymi w kręgu. Wodne niewiasty wskoczyły do sadzawki zwinnie niczym wydry, zaraz powystawiały jednak głowy o czarnych, ciekawych oczach, w których nie było nic ludzkiego.
Rozległ się ryk kilku rogów, brzmiący jak skarga morskich potworów, i stojący w szyku Ludzie Wulkanu rozstąpili się, przepuszczając rosłego męża z jasną krótką brodą, w portkach i kaftanie oraz krótkim płaszczu, wyhaftowanym w kształt bezlistnego drzewa wyszytego srebrną nicią. Człek ten wydawał się stary, ale szedł dziarsko, jak młodzieniec, wspierając się na włóczni. Spojrzałem na jego diadem i pomyślałem, że jednak to przeklęty król. I że musimy go zabić, bo to pierwszy król od dawna, który pojawił się w naszym świecie, za Wyspami Ostrogowymi, i jeśli tego nie zrobimy, zaraz pojawią się następni. Królowie bowiem mnożą się jak myszy, jeśli im tylko na to pozwolić. A gdy podszedł bliżej, zobaczyłem, że to, co sterczy na jego głowie, to nie diadem, lecz tak ma zniekształconą czaszkę. Wyrastały z niej ostre niczym sople kształty pokryte normalną skórą i przypominały pełen wież zamek, taki sam jak ten, który wznosił się przed nami. U boku tego męża kroczył inny stwór, większy od niego o dobre dwa łokcie, o szczękach jak pysk drapieżnego kota i wielkiej złotej grzywie spadającej na kark i ramiona. Porastała go płowa krótka sierść w brązowe pasy, a dzierżył wielki dwuręczny topór o dwóch ostrzach. Z tyłu szło jeszcze czterech mężów, skrytych w głębokich kapturach płaszczy z wyhaftowanym drzewem. Kiedy cały orszak zatrzymał się, zrzucili płaszcze, ukazując małe szłomy z zasłoną z kolczugi spadającą na całą twarz. Z tyłu cały czas zawodziły konchy i rogi, a od strony stojących wojów dobiegało powolne bicie bębna. Bykołak odszedł od swojej skały i stanął przy tamtych.
Zwarliśmy mocniej szyk, ktoś z tyłu pozbierał leżące wśród lodowych kwiatów tarcze. Chwiałem się na nogach i oblewało mnie gorąco, jakbym siedział pomiędzy ogniskami, ale w środku przepełniał mnie mróz, jakbym opił się lodowatej morskiej wody. Pozostali, ci, którzy zachowali przedtem rozsądek w Lodowym Ogrodzie, wyglądali tak samo, pot ciekł im spod hełmów i kapał na ziemię, broń drżała w rękach, ale wiedziałem, że to nie strach, ale taka sama choroba, jaka mnie toczyła.
Mąż, który podszedł do nas, stanął o kilka kroków, a potem powiedział: „Witajcie, wędrowcy morza! Witajcie ci, którzy szukacie swojego miejsca, bowiem je znaleźliście! Witajcie w Lodowym Ogrodzie, który przygarnie każdego i da każdemu to, co utracił!”. Mąż ten mówił topornym językiem, jak słaby na umyśle i wymawiał głoski tak jak ci, co mieszkają za Pustkowiami Trwogi. Powiedziałem mu, że jesteśmy wojami z Ziemi Ognia i przybywamy po niewiasty, które uprowadził, a także po odszkodowanie za krzywdy wyrządzone żeglarzom na morzu i mieszkańcom Wybrzeża. Poradziłem mu, żeby wypuścił je i pozwolił wrócić do domu, a potem ustalimy wysokość odpłaty, nie mniejszej jednak niż po dziesięć marek na każdego z nas i po sto za każdą uprowadzoną.
To znaczy, wydawało mi się, że to mówię. Słyszałem, że słowa wychodzące z moich ust są niezborne i bełkotliwe, język mam jak kawałek drewna i nie umiem nim obracać, co więcej, zapominam słów. Zamiast „marki” powiedziałem „gwoździe”, a zamiast „morze” – „tam, gdzie ryby”. Mąż z dziwną głową jednak chyba zrozumiał, co mówię, bo odrzekł, że Lodowy Ogród przyjmuje wszystkich, którzy chcą zostać, i nikogo nie więzi siłą. Wszystkie niewiasty i mężowie zawsze mogą i mogli odejść, jeśli tylko mają taką wolę. „Wy także możecie wybierać” – rzekł. „Możecie zostać lub odejść tam, skąd przyszliście, według swojego życzenia. Tam, za Lodową Bramą, czeka was powitalna uczta, jeśli znaleźliście tu zagubiony dom. A tam, za waszymi plecami, jest ścieżka, która poprowadzi plażą aż do miejsca, gdzie zostawiliście okręty. Jeśli zaś brakuje wam rozsądku i chcecie podbić nas siłą, za mną stoją mężowie. W każdym wypadku jest tak, jak mówiłem: możecie zostać. W Ogrodzie lub w ziemi, która go żywi, albo odejść”.
Wśród lodowych drzew zobaczyłem tę bramę, okrągłą i złożoną ze splecionych kunsztownie lodowych gałęzi, która otworzyła się, ukazując dalszą część Ogrodu, gdzie wśród zastawionych jadłem stołów stały młode niewiasty, zwyczajne i te odmienione pieśnią bogów. Słyszałem też, że grają tam harfy i piszczałki, widziałem kotły, w których gotowało się peklowane mięso, rożny, na których pieczono ptactwo, misy, w których leżały sterty owoców, i czułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła.
Usłyszałem łomot, z jakim pewien młodzieniec, Urleif Czerwona Dłoń z łodzi Skafaldiego, rzucił swoją tarczę i opuścił szyk, idąc ku bramie. Za nim ruszył następny i następny. Jeden z moich ludzi wstąpił na jego miejsce i podniósł tarczę, ale co chwilę ktoś odpadał od naszego kręgu i odchodził.