Выбрать главу

Widziałem w leśnym półmroku rozjarzone oczy patrzące na nas srogo, widziałem kilka razy twarz kobiety w gęstwinie liści, lecz kiedy podchodziłem bliżej, twarz znikała, stawała się plamą cienia wśród zieleni. Znów dochodziły nas szepty, znów coś z szelestem przebiegało wśród liści, znów jakieś kształty pojawiały się i znikały.

Brnęliśmy naprzód, prowadząc konie, z mieczami w rękach, zlani potem mimo chłodnego dnia i przerażeni. Obaj czuliśmy też, że od dawna nie idziemy na północ, tylko kluczymy wśród gałęzi, kęp zieleni i skał, brnąc w błocie, i chyba zgubiliśmy drogę.

W pewnym momencie udało nam się wyjść na niewielką polanę na brzegu strumienia, otoczoną kępami paproci i kolczastymi krzewami.

– Odpocznijmy i napójmy konie – powiedziałem chrapliwym głosem, a Benkej skinął tylko głową. Jego twarz pod hełmem była pobladła z wysiłku i napięcia, a zmrużone oczy wciąż prześlizgiwały się po krzakach.

– Sam często tak straszyłem wrogów – rzekł cicho. – Te szepty, okrzyki i szmery są po to, żebyśmy nie mogli wytchnąć ani na moment, żebyśmy wciąż czekali na atak. Żebyśmy przeszukiwali zarośla i znajdowali jedynie cienie i liście. Ale uderzą, dopiero kiedy opadniemy zupełnie z sił i nie będziemy w stanie się bronić.

Rozsiodłaliśmy i spętaliśmy konie, pozwoliliśmy im się napić, a potem sami siedliśmy nad brzegiem strumienia, żeby odpocząć.

I wtedy usłyszeliśmy szloch.

Ciche, lecz rozpaczliwe łkanie małej dziewczynki, chwilami brzmiące jak zawodzenie. Spojrzeliśmy na siebie, Benkej powiedział w mowie gestów tropicieli „zasadzka!”, po czym obaj delikatnie wyjęliśmy miecze.

I wtedy ją ujrzeliśmy.

Kucała na kamieniu pośrodku strumienia, zwrócona plecami w naszą stronę, z pochyloną głową, i szlochała cicho, ale przeraźliwie. Mała dziewczynka, nie wyższa niż do mojego pasa, na kamieniu, na którym, przysiągłbym, przed chwilą nikogo nie było. Kuliła się tam, pośród szumiącej na skałach wody, i zanosiła płaczem, piastując coś przy piersi. Dziewczynka była naga, tylko na głowie miała jakieś okrycie z delikatnego zielonego muślinu, który zmienił się już w strzępy, podobną postrzępioną materią miała okręcone łydki i stopy.

Benkej pokazał na migi: „Osłaniaj mnie!”, wbiłem więc miecz w ziemię i wyjąłem z łubiów łuk.

Patrzyłem w gęstwinę liści i zwieszających się nad strumieniem wiotkich gałęzi po drugiej stronie, kiedy tropiciel chował miecz do pochwy i ostrożnie wchodził w wodę.

– Nie bój się, dziecko – powiedział powoli w mowie Wybrzeża. – Jesteśmy wędrowcami, którzy zgubili drogę. Nie zrobimy ci nic złego.

Benkej stąpał ostrożnie, ale pogrążał się z każdym krokiem, aż w końcu woda sięgała mu powyżej pasa. Od kamienia z dziewczynką dzieliło go rozlewisko strumienia, w przejrzystej toni doskonale było widać żwirowate, twarde dno, ale opadało dosyć głęboko.

– Przeniosę cię tylko na brzeg – powiedział. – Nie trzeba się mnie bać. Jeśli chcesz, odprowadzę cię do twoich, a oni pokażą nam, jak wyjść z doliny. Nie zrobię ci nic złego.

Obszedł największą głębię, stając na większych kamieniach, a potem ostrożnie wyciągnął dłoń i dotknął ramienia dziewczynki. Ja wodziłem grotem po całej okolicy, co chwilę coś poruszało się wśród liści, ale nie udało mi się wypatrzyć niczego.

Dziecko odwróciło się gwałtownie i Benkej odskoczył z krzykiem. Dziewczynka miała wyłupiaste, straszne oczy obwiedzione jasnym kręgiem jak u ryby, teraz przekrwione i rozjarzone, usta rozpychały rzędy krzywych, hakowatych zębów, ostrych jak rybie ości. To, co wziąłem za podarty muślin, rozpostarło się wokół jej głowy jak kaptur stepowej jadowitej jaszczurki i okazało się postrzępionymi płetwami zakończonymi ostrymi szponami. W dłoniach piastowała oderżnięty rybi łeb, chyba resztki naszej kolacji. I niekoniecznie była taką małą dziewczynką, jak mi się zdawało, bo zobaczyłem jej piersi wysmarowane rybią krwią. Krągłe piersi dojrzałej kobiety, dziecięcą twarz i wzrost oraz szczęki morskiego potwora.

Skoczyła mu prosto w twarz, odbijając się od kamienia nogami jak żaba, Benkej uchylił się błyskawicznie i wpadł w wodę, moje palce puściły cięciwę. Strzała śmignęła nad grzbietem dziewczynki gdzieś w krzaki, ale grot pozostawił krwawą szramę w poprzek jej pleców. Chrupnęła w wodę, zobaczyłem, jak rozpościerają się płetwy na stopach i śmignęła dobre dziesięć kroków, które nas dzieliło, dosłownie w mgnieniu oka, ledwo zdążyłem założyć strzałę. Jednak kiedy wyskoczyła ze strumienia tuż przede mną, z wyszczerzonymi szczękami i rozpostartymi groźnie wokół głowy płetwami, spojrzała prosto w grot mierzący między jej oczy.

Istota wydała z siebie żałosny, przeraźliwy wrzask, który dosłownie przebił mi uszy jak kościana igła, po czym skoczyła do tyłu, wyginając ciało, i popłynęła błyskawicznie jak wąż, śmigając zygzakiem gdzieś między głazami.

Kiedy przebrzmiał jej krzyk, na moment zapanowała całkowita cisza. Liście przestały szeleścić, umilkły szepty wśród krzewów i korzeni. Ustał wiatr. Cała dolina zamarła. A potem poczułem, jak ziemię przeszył dreszcz. Kilka kamieni potoczyło się ze stukotem ze skał, gdzieś głęboko pode mną rozległ się niski łoskot. I ucichł zaraz, a powróciły drażniące odgłosy, szepty i chichoty. Dobiegały zewsząd i brzmiały jeszcze bardziej złowieszczo.

Benkej odbił się od skały, płynąc spiesznie, rozchlapując wodę gwałtownymi ruchami rąk. Zobaczyłem, jak spod kamieni wypływają podłużne cienie, jak suną, wijąc się, w jego stronę, zewsząd. Były słabo widoczne przez falującą wodę, ale widziałem sylwetki podobne do ludzkich, ramiona ułożone wzdłuż tułowia i poruszające się miękko stopy zakończone wiotkimi płetwami. Strzeliłem raz, chybiając beznadziejnie do celu śmigającego w toni jak cień, potem założyłem strzałę, patrząc, jak ciemne kształty suną nad dnem, zbiegając się w miejscu, w którym rozpaczliwie chlapiąc, płynął Benkej, i nic nie mogłem zrobić.

Woda wybuchła przy brzegu rozbryzgami piany, tropiciel rzucił się desperacko na płyciznę, chwycił kamieni i podciągnął nogi, po czym przetoczył się na grzbiet, dobywając noża, i wierzgnął potężnie, wyrzucając w powietrze wrzeszczące rozpaczliwie stworzenie, które chlupnęło w wodę. Odrzuciłem łuk i z mieczem w ręku chwyciłem przyjaciela za kołnierz, odciągając go od zdradzieckiego brzegu, ale już było po wszystkim.

Strumień płynął spokojnie, z pluskiem, z toni znikły ciemne kształty i znów otaczały nas tylko krzewy i liście.

Benkej krwawił z kilku długich szram na piersi i nogach, do tego ostre kły wyszarpały mu dwa kawałki ciała z uda i lewego przedramienia. Pomagałem mu owinąć rany pasami płótna, ale opatrunki błyskawicznie nasiąkały krwią.

Gałęzie kołysały się, las ogarniały szelesty i szepty. Dźwięki zbliżały się do nas kręgiem ze wszystkich stron, gdzie tylko spojrzałem, tam przemykało coś pośród liści.

– Nie możemy ani tu zostać, ani iść dalej – oznajmił Benkej. – W tej gęstwinie dopadną nas natychmiast. Najlepiej, gdybyśmy mogli przebić się konno, ale to uda się, dopiero jak wyjdziemy na otwarte łąki. Zaciągnij to mocniej, zobaczymy, czy mogę stać.

Wstał i zrobił parę kroków, utykając i krzywiąc się, lecz oświadczył, że mogło być gorzej.W krzakach wokół polany coś nadchodziło z różnych stron, widzieliśmy, jak kołyszą się gałęzie, ale nie mogliśmy dostrzec, co to takiego. W końcu stanęliśmy plecami do siebie, na ugiętych nogach, z mieczami uniesionymi do ramienia i ostrzem wystawionym do przodu, krążąc w miejscu i czekając na atak.

– Przynajmniej umrzemy wolni – powiedział Benkej. – Tak jak przystało na Kirenenów. To zaszczyt zginąć u twojego boku, tohimonie.