Выбрать главу

– Jesteś też Amitrajem – odparłem. – I to takim, z jakiego byłby dumny mój ojciec. Benkeju, jestem… – urwałem. Dlatego że coś przyszło mi do głowy i przestałem na chwilę żegnać się z życiem. Spojrzałem bowiem na szarpiące się na uwięzi i rżące z przerażenia wierzchowce. – Jestem głupcem, Benkeju! Wyjedziemy strumieniem! Jest płytki! Nasze konie zdołają go pokonać!

Spojrzał na mnie z powątpiewaniem.

– Wszystko jedno – rzekł. – Lepsza taka szansa niż żadna.

Po chwili siedzieliśmy w siodłach i objechawszy głębokie rozlewisko, galopowaliśmy w płytkiej wodzie wśród kamieni. Konie potykały się co chwilę, ale prowadziło je własne przerażenie. Kiedy obejrzałem się przez ramię, zobaczyłem, że na polanie pojawiają się osobliwe sylwetki, ni to ludzi, ni zwierząt, okryte dziwacznymi płaszczami, z jelenimi rogami na głowach.

A potem był tylko szalony bieg wśród fontann spienionej wody i sterczących z niej omszałych głazów. Konie kwiczały z gniewu i strachu, szczerząc zęby, a my gnaliśmy z nurtem, wydając bojowe okrzyki. W każdej chwili mogło zrobić się głębiej albo któryś z wierzchowców mógł stracić równowagę wśród kamieni i to byłby koniec, ale przez jakiś czas udawało nam się rwać przed siebie w szalonym wyścigu. Szepty, szelesty, chichoty i wrzaski wśród liści ogarniały nas jak lawina, lecz wciąż pozostawały o kilka kroków z tyłu. A potem zobaczyliśmy, jak pomiędzy gałęziami zaczyna prześwitywać szary blask, że rosną coraz rzadziej, i stało się jasne, że otwarta przestrzeń jest tuż, na wyciągnięcie ręki, a tam nikt nie zdoła nas zatrzymać.

Niewiele brakowało, a rzeczywiście byśmy się wyrwali.

Wolność majaczyła przed nami szarym poblaskiem najwyżej o sto kroków, przedzierała się przez gałęzie i liście. Zalana sinym światłem otwarta przestrzeń pod szarym, smutnym niebem. Wystarczyło zerwać konie do dalszego biegu, przesadzić jeszcze trochę głazów, uchylić się przed kolejnymi konarami i pędzić dalej. Na północ.

Lecz strumień przegradzał w poprzek pień ogromnego drzewa, a po bokach rozciągała się polana. I już na nas czekali.

Było ich wielu i wyglądali strasznie. Żeby to opisać, musiałbym zatrzymać się i opowiadać o każdym z osobna. O nagich ciałach, które pokrywały wzory, kolorowe łuski, kwiaty albo pióra. O łopocących skrzydłach jak u nocnych motyli, tylko wielkich niczym poły pustynnego płaszcza, o zwierzęcych kończynach, pięknych dziewczęcych twarzach z oczami bestii i kłami pod słodkimi wargami.

Taki opis trwałby długo, a przecież dla nas była to ledwie chwila, kiedy wstrzymaliśmy konie przed leżącym nam na drodze pniem i zaczęliśmy galopować w kółko po polanie, szukając wyjścia z matni.

Widziałem zwisające rzędem z gałęzi skórzaste tobołki, które wziąłem za gniazda jakichś owadów, a które rozwinęły się w błoniaste skrzydła, ukazując twarze wiszących do góry nogami paroletnich dzieci o skłębionych włosach pełnych śmieci i suchych liści. Stwory chichotały, ukazując ostre zęby, skrzydła rozprostowywały się, widziałem szpony na dziwacznych stopach trzymające gałąź, widziałem dziewczęta o nogach pokrytych cętkowaną sierścią i wijących się ogonach, widziałem twarze, które były naraz ludzkie i przypominające pyski leopardów albo gadów, widziałem kolce, dzioby i niesamowite oczy. Wszystkie te stworzenia wrzeszczały różnymi głosami, a my miotaliśmy się wśród nich, wymachując mieczami i uchylając się przed pazurami, szczękami oraz uderzeniami oszczepów. Wyciągały się po nas ramiona i zakrzywione chciwie palce, nasze wierzchowce, kwicząc, stawały dęba. Wokół nas unosiły się istoty małe jak dłoń, o trzepoczących skrzydełkach w smudze mdłego światła, jakby towarzyszyły im roje świetlików, po gałęziach śmigały niemowlęta o wielkich, dzikich oczach, mające jedynie po kilka par rąk, chwytające się błyskawicznie konarów.

Dużo w tym było ruchu, wrzasku i chaosu i tak się złożyło, że miotając się na tańczących wierzchowcach, wywracaliśmy i roztrącaliśmy te istoty, ale wówczas nie zabiliśmy żadnej, a im nie udało się ściągnąć nas z siodeł.

– Przebijamy się na siłę! – krzyknąłem do Benkeja. – Obok tego pnia jest ścieżka! Zmieścimy się bok w bok! Byle do przodu!

Benkej uchylił się i zasłonił przedramieniem, a potem uderzył na odlew, zrzucając na ziemię stworzenie, które skoczyło na niego z drzewa. Potoczyło się po trawie z przeraźliwym piskiem, koń tropiciela stanął dęba.

A wtedy zobaczyliśmy, że na ścieżce, którą mieliśmy się przebijać, stoi mąż. Wielki, o szerokiej piersi pokrytej kłutymi rysunkami niczym u Kebiryjczyka. W pierwszej chwili sądziłem, że to jeździec, ale potem ujrzałem, że człowiek ten do pasa ma końskie tylne nogi i koński kłąb, z którego wyrasta ludzki tułów, a na jego skroniach rosną zwinięte rogi jak u olbrzymiego tryka.

– Nie zatrzyma nas – warknął Benkej, unosząc miecz. – Nie ma mowy.

A wtedy stwór podniósł do ust krótką, grubą fujarkę i zaczął grać, przebierając palcami. Popłynęła dziwaczna muzyka, jakiej jeszcze nigdy dotąd nie słyszałem. Melodia była zarazem żwawa i niezwykle smętna, a złożono ją w obcy sposób i choć słyszałem już śpiewki wszelkich ludów, nikt nie grał niczego bodaj podobnego.

Kiedy zaczął grać, dźwięki jego fujarki ledwie przedzierały się przez zgiełk, ale wkrótce wrzaski otaczającego nas tłumu dziwolągów stopniowo cichły, a stworzenia znieruchomiały, patrząc przed siebie. My również zamarliśmy, nie wiedząc, co się dzieje i co należy począć.

Stworzenia odstąpiły, lecz nadal stały wokół nas kręgiem, po czym zaczęły się cofać w gęstwinę. Najpierw znikały te najmniejsze, później kolejne. Postępowały kilka kroków w tył, nagle stapiały się z zielenią, a ich ciała zmieniały się znienacka w liście, deseń cieni i światła, korę i gałęzie.Stwór grał nadal, powtarzając monotonnie swoją melodię raz po raz. Składała się z dwóch fragmentów na przemian, z których jeden był wolniejszy i bardziej rytmiczny, a drugi żwawszy, ale brzmiało to okropnie smętnie i czułem, jak w moje serce wlewa się smutek i rezygnacja.

Benkej wolną ręką wydobył swoją kościaną fujarkę i również zaczął grać, naśladując melodię tamtego. Najpierw cichutko i nieśmiało, ale po kilku powtórzeniach uznał, że jest w stanie zagrać bez błędu, i począł świstać coraz głośniej.

W końcu człowiek-koń o baraniej głowie i zniekształconej dziwnie twarzy odjął od ust swój instrument, ale gestem dłoni nakazał Benkejowi, by grał dalej. Polana była już pusta, wokół jeszcze gdzieniegdzie kołysały się liście.

– Nie przestawaj grać, potworze – powiedział dziwnie brzmiącym głosem mąż z rogami. Był to dźwięk jak skrzypienia gałęzi i postukiwania suchych kości, ale dało się go zrozumieć, a mówił w mowie Wybrzeża. – Rzućcie oręż na ziemię i zsiądźcie z koni. Ruszajcie się bardzo powoli i ostrożnie. Dzikie dzieci robią się senne, ale jeśli poczują od was krew, znowu wpadną w czerwony amok, a wtedy już ich nie uśpię. Róbcie, co mówię, jeśli chcecie dalej żyć. Zostawcie konie i broń.

– On mówi, żebyś rzucił broń na ziemię – powiedziałem do Benkeja.

– Zrozumiałem – odparł niewyraźnie, z fujarką przy ustach. – Pojmuję, co mówi, tylko nie chcę tego zrobić. Nikt mnie już więcej nie uwięzi.

– Nikt nikogo nie więzi w Dolinie Naszej Pani Bolesnej – oznajmił rogaty. – Ale Pani przez waszą broń zaczyna śnić koszmar. Patrzy na was przez sen oczami dzikich dzieci. Boi się potworów ze świata poza górami, który pożarły uroczyska i wojna bogów. Albo was zabije, albo weźmie pod opiekę i pozwoli przetrwać w dolinie. Wybierajcie sami. Ja odwracam się i idę ścieżką. Podążajcie za mną albo zostańcie tu i niech zajmą się wami koszmary Pani Bolesnej.