Odwrócił się, pokazując nam szerokie plecy pokryte kłutym rysunkiem, i znów uniósł do ust swój instrument.
Zsiedliśmy z koni, tymczasem wśród liści ponownie rozległy się szepty. Chcąc nie chcąc odłożyliśmy broń, zdjęliśmy sakwy i ruszyliśmy za rogatym mężem. Nasze wierzchowce roztrąciły nas i pogalopowały przodem, a po chwili znikły.
Benkej odjął od ust fujarkę i zaklął, a potem znów zaczął grać.
Wyszliśmy na łąkę pod otwarte niebo, wzgórza otoczone zamglonymi szczytami i strumień płynący leniwie przez trawy. Z ulgą zostawiliśmy za sobą gęstwinę lasu, tylko że nie mieliśmy już broni prócz noży tropiciela i mojego kija szpiega i nigdzie nie było widać naszych koni.
Człowiek-koń czekał na nas, wciąż grając, a kiedy podeszliśmy, odwrócił się i poszedł dalej, a muzyka ciągnęła się za nim, smutna i spokojna.
W ten sposób zeszliśmy na dno doliny, gdzie wśród sadów i łagodnych wzgórz stały niewielkie chaty kryte sitowiem. Wszystkie drzewa owocowe kwitły w tym czasie, płoty i ściany chat również tonęły w kwiatach i pamiętam, jak wokół w podmuchach wiatru sypały się płatki. Przodem szedł rogaty, dmąc w swoją fujarkę i dziwacznie stawiając nogi, nie wiem, czy tańczył, czy też musiał tak kroczyć, mając te kończyny miast ludzkich nóg.
Zauważyłem, że chaty są tu inne, niż mieli w zwyczaju budować ludzie Wybrzeża. Ściany miały z plecionej faszyny i wysuszonej gliny wepchniętej pomiędzy warstwy plecionki i stały rozrzucone bezładnie, a nie otaczał ich żaden wał ziemny z częstokołem.
Wtem usłyszałem okrzyk i w powietrzu śmignął mały kamyk, który uderzył mnie boleśnie w ramię. A potem następny. Rozejrzałem się i zobaczyłem grupkę dzieci rozbiegającą się wśród owocowych drzew z chichotem. Wyglądały dziwnie. Bardziej podobnie do ludzi niż te, które osaczały nas w lesie, ale wydawało mi się, że również widzę dziwne oczy, zwierzęce uszy i skrzydełka.
Benkej zaklął i odwrócił się gwałtownie, a potem uniósł kamień, który w niego ciśnięto, i zważył w dłoni.
– Rzuć to, głupcze! – zawołał rogaty. – Nigdy nie ośmiel się zrobić najmniejszej krzywdy dziecku w Dolinie Naszej Pani Bolesnej! Nawet o tym nie myśl, jeśli nie chcesz ściągnąć na siebie dzikich dzieci!
– Nie zamierzałem robić nikomu krzywdy – powiedział Benkej ze złością. – Chciałem im tylko odpłacić tym samym. Jeśli to dzieci, jak mówisz, to jak chcesz je nauczyć szacunku dla innych ludzi, jeśli pozwalasz im bezkarnie krzywdzić? Jak pokażesz, że inni też cierpią, kiedy rzuca się w nich kamieniami?
– Dając im więcej miłości – odparł stwór i znów zaczął grać. Dzieci zachichotały i posłały nam więcej kamieni, przebiegając wokół. Szczególnie celny rzut trafił męża w czoło. Kamyk nie był wielki, ale i tak pokazała się odrobina krwi. Człowiek-koń skrzywił się, pocierając czoło, ale rozciągnął wargi w bolesnym uśmiechu, a wyglądało to, jakby miał się zaraz rozpłakać.
– Zrozumieją – powtórzył. – Trzeba tylko więcej miłości.
– Guillermo znalazł potwory! Idą potwory! – rozległo się nagle.
– Co to znaczy „Guillermo”? – zapytał Benkej.
– To moje imię, które nadała mi Pani Bolesna. Przyszło do mnie we śnie. Nim świat ogarnęły uroczyska, nazywałem się jednak inaczej. Nie pamiętam jak.
Zatrzymał się na chwilę.
– To było złe imię. Niedobre. Była w nim gwałtowność i krew, a Pani tego nienawidzi. Teraz nazywam się Guillermo. Tak jest lepiej.
– Ale co to znaczy?
– To oznacza mnie. W mowie, w której śni Nasza Pani Bolesna.
Weszliśmy między chaty, mijając ludzi pogrążonych w jakichś zajęciach – ktoś niósł kosz rzepniaków, ktoś inny tłukł na miazgę gotowaną płasolę w drewnianej stągwi, ktoś kucał przy niewielkim zagonie i delikatnie usuwał chwasty, które przenosił do kosza ze świeżą ziemią. Ludzie ci wyglądali dziwnie, jakby skrzyżowano ich ze zwierzętami. Mieli wole uszy, inni cętkowaną sierść na grzbiecie, dziwaczne oczy i twarze, wielu miało łuskowate skrzydła, brudne i postrzępione, które z pewnością nie mogły ich unieść. Nosili się też inaczej niż mieszkańcy Wybrzeża. Nie mieli spodni ani kaftanów, ani wiązanych wokół kostki butów, wielu chodziło nago albo tylko w okryciach splecionych z trawy lub jakiegoś bluszczu, albo w prostych koszulach z grubego płótna. Nikt nie miał broni, ani nawet zwykłego noża. W ogóle niczego przy sobie nie mieli. Wszyscy poruszali się dostojnie i powoli, jakby byli chorzy, i prawie się nie odzywali. Wszędzie panowała cisza. Kiedy przechodziliśmy obok, patrzyli na nas w milczeniu i z jakimś smutkiem, a potem odwracali wzrok i znów zajmowali się tym, co robili, lub patrzyli przed siebie, jeśli nic nie robili. Zachowanie tych ludzi niepokoiło mnie bardziej niż ich dziwaczne twarze czy ciała. Napatrzyłem się bowiem na mieszkańców Wybrzeża i wiedziałem już, że zawsze, chorzy, smutni czy zmęczeni, dosłownie kipią żywotnością. Jeśli się śmiali, to do rozpuku, jeśli złościli, to skakali sobie do oczu. Jeśli nie mieli nic do roboty, natychmiast zaczynali w coś grać, śpiewać, pić i opowiadać historie. Chyba że byli zmęczeni albo naprawdę chorzy, wówczas kładli się spać, gdziekolwiek się znajdowali. Jeśli byli smutni, to pili lub przez jakiś czas płakali. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak siedział i patrzył szklanym wzrokiem przed siebie czy snuł się bez przekonania.
Tylko jedna niewiasta zwróciła na nas większą uwagę niż inni. Była to kobieta dość już posunięta w latach, ale jeszcze nie stara. Okrywały ją zielone liście, lecz nie umiałem powiedzieć, czy uplotła z nich ubranie, czy też rosły z jej skóry. Podniosła się znad grządki i spojrzała smutno, jak wszyscy tutaj.
– Guillermo, Guillermo… – powiedziała zrzędliwie. – Czy nie dość ci, że nasza Pani musi płakać nad całym światem, czy musi jeszcze szlochać nad tobą? Dlaczego znów odebrałeś potwory dzikim dzieciom i znów chcesz ją niepokoić? Ciągną za sobą smród krwi i gwałtowności, czy tego nie widzisz? To potwory i nic tego nie zmieni. Nie zmienią się w ludzi.
Miała zbolały głos, ale nie złościła się, tylko brzmiało to tak, jakby narzekała przez sen.
– Robi się nas coraz mniej, Conchito – odrzekł rogaty. – Coraz mniej dorosłych. Przecież wiesz.
Kobieta pokręciła głową i pochyliła się do swoich liści, a potem zaczęła cicho płakać, grzebiąc w grządce, i więcej na nas nie spojrzała.
Rogaty stwór, który nazywał siebie Guillermo, pokazał nam chatę, taką samą jak inne, z plecionych ścian i błota, nakrytą strzechą z sitowia, otoczoną zagonami warzyw. Drzwi wisiały na zawiasach z powróseł, zamknięte tylko na drewniany skobel.
Wnętrze chaty było bardzo nędzne, wykopano je w ziemi, którą potem mocno ubito, głęboko do pasa, więc w niskim wejściu, przez które należało przeciskać się niemai w kucki, wylepiono z twardej gliny wysoki próg, żeby deszczowa woda nie wlewała się do środka. Z takiej samej gliny wylepiono też podwyższenie, które służyło za łóżko, zasłane zbutwiałym materacem z sitowia. Pośrodku w obmurowanym wyschniętą gliną i kamieniami dole znajdowało się palenisko, było tu jeszcze kilka dzbanów i różne rzeczy wiszące na kijach tkwiących w ścianach w poprzek pomieszczenia. To wszystko. Chata przypominała jakąś prymitywną oborę raczej niż izbę dla człowieka. Myślę, że gdyby zwierzę potrzebowało paleniska, łóżka i dzbanów, to zbudowałoby coś podobnego.
Wcisnęliśmy się do środka w milczeniu, Benkej rozejrzał się wokół i skrzywił wargi. Było nam ciasno, ale usiedliśmy pod ścianami, patrząc, jak Guillermo, stękając, wyciąga wiązkę chrustu, łamie patyki, układając ognisko, i usiłuje skrzesać ogień dwoma kawałkami krzemienia. Benkej bez słowa zabrał mu kawałek kory z rozpałką i szybko rozniecił płomień swoim wojskowym krzesiwem, a potem go rozdmuchał. Rogaty przyjął korę z wdzięcznością, a po chwili pomieszczenie napełniło się dymem, który wysączał się przez dymniki pod krokwiami.