Urwał i patrzył na nas dziwacznymi orzechowymi oczami zwierzęcia.
– To jeszcze nie cała modlitwa, ale będziecie musieli umieć ją tak dobrze, by zaśpiewać nawet przez sen. Będzie wam trudno, bo my uczymy się tego od dziecka.
– Kim jest ta Bolesna Pani? – spytałem w końcu, żeby cokolwiek powiedzieć. Wcale nie liczyłem na to, że będzie umiał odpowiedzieć cokolwiek sensownego.
– Nie pytamy o to. To jedna z nowych bogów przybyłych, by uwolnić nas od gwałtu i zawrócić ze ścieżki zła. To Dziecko Gwiazd, bogini, która płacze nad światem. Która uczy nas, jak wrócić pomiędzy czyste istoty, takie jak zwierzęta. Bez chciwości i gwałtu. Która śni o spokoju i otacza nas troską. Która karmi, odziewa i tuli do łona. Nic więcej nie trzeba wiedzieć. – I znów skrzypiący klekot.
– To ona nadaje wam ciała zwierząt?
– Pomaga nam wrócić pomiędzy czyste istoty lasu i łąk. Daje nam prawdziwe ciała, tak samo jak nadaje prawdziwe imiona. Gdy odwiedzicie Wieżę Bolesnego Snu, staniecie przed zwierciadłem i sami zrozumiecie. Świat poza doliną zmienił was w potwory. Martwe istoty z żelaza i kamienia, a rozlane po świecie uroczyska zmieniły też wasze oczy, dlatego nie widzicie, co się z wami stało. Tam, przed zwierciadłem, zobaczycie prawdę. Pójdźcie, znajdziemy wam jakiś dom.
Wyszliśmy więc na zewnątrz jego lepianki, pod kwitnące drzewa owocowe i zagony, pomiędzy stojące wokół nędzne chaty i snujące się melancholijnie istoty, które były ludźmi, ale nie całkiem.
– Tamta, z brzegu – powiedział Guillermo, wskazując fletem. – To chata Julia. Biedak już jej nie potrzebuje. Dach trochę się zapadł, trzeba go unieść i obłożyć strzechą, ale poza tym jest jeszcze całkiem dobra, jeśli tylko dołożyć gliny w ścianach. Wykop jest tam, na brzegu strumienia, a sitowie rośnie za tamtymi skałami na brzegu bagna. Kiedy tylko się urządzicie, przyjdźcie na tamto pole, trzeba przenosić chwasty i sadzić je z dala od pól. Tak. Nie trzeba ich niszczyć, gwałt jest zły.
Mgła uniosła się trochę i zaczęło przeświecać blade słońce, dzięki czemu można było zobaczyć cokolwiek dalej niż na parę kroków i mogliśmy się rozejrzeć. Równocześnie spojrzeliśmy wzdłuż doliny i obaj zamarliśmy osłupiali. Nad lasem wznosiła się twierdza. Wysoka, z kilkoma ostrymi basztami bodącymi niebo. Nie była jakaś ogromna, ale górowała nad doliną, a co więcej, nie wzniesiono jej ręką człowieka.
Twierdza była olbrzymim drzewem, a raczej wieloma drzewami splecionymi węźlastymi pniami, które zrosły się i skręciły razem, tworząc baszty, schody i donżony. Od dołu całą pokrywał las pnączy, a dalej wznosiły się już tylko posplatane pnie i sterczące na boki powykręcane gałęzie z liśćmi.
– To Wieża Bolesnego Snu. Nasza Pani śpi tam wewnątrz. Pójdziecie do niej stanąć przed zwierciadłem i wstąpić w jej sen, by mogła wyśnić dla was nowe ciała i otoczyć troską. Ale jeszcze nie teraz.
– To drzewo – wyjąkał Benkej.
– Tak. Kiedy uroczyska pękły i upiory zalały świat za górami, kiedy nastała wojna bogów, tam była osada. Mieszkali w niej ludzie, którzy znali tylko gwałt, ogień i żelazo. Osada, w której spotkali się Kobieta Z Ognia i Mężczyzna Z Mroku. Gdzie toczyła się bitwa i lała się krew. I rosło tam święte drzewo, w którego korzenie wczołgała się Nasza Pani Bolesna, porażona przez gwałt, krew i gniew. To tam zasnęła ze zgrozy i zaczęła krzyczeć w tym śnie nad krzywdą doliny, a drzewo obudziło się od jej krzyku i otoczyło ją, tworząc wieżę. Tak to było.
– A kiedy się to zdarzyło? – spytałem.
– Dawno… Nie pamiętam tego, co było przedtem… Źle pamiętam. Przed laty. Minęły lata, tak. Może dwa, a może dwadzieścia. Kto to wie? Czas we mgle płynie dziwnie, kto za nim nadąży?
Poszedł sobie wreszcie, a my zostaliśmy sami w zrujnowanej chacie z zapadniętym dachem, o plecionych ścianach wypchanych wyschłą i spękaną gliną.
Benkej rozejrzał się i szarpnął jednym z drągów wzmacniających krokwie.
– Te klęcie nie mają więcej niż dwa, trzy lata – oznajmił. – Nie ma nowych i nie ma starszych. Nikt tu niczego nie naprawiał, a tak nędzne szałasy rozsypałyby się po trzeciej porządnej zimie.
– Naprawmy dach – powiedziałem. Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
– Przecież tu nie zamieszkamy, a dziś w nocy nie powinno padać. Nawet nocować mi się tu nie chce. Przecież to uroczysko pełne żyjących na nim obłąkańców.
– Jednak w lesie pełnym wściekłych roiho nie przeżyjemy. Musimy też złapać konie – odparłem. – I nauczyć się tej przeklętej śpiewki. Bez tego nie zdołamy się przedrzeć przez dolinę. Upiory znów nas osaczą. Tylko śpiewając, możemy je odpędzić.
Naprawiliśmy więc dach i ściany, lecz nie przykła daliśmy się zbytnio. Sama myśl, że mielibyśmy tu zostać dłużej niż jeden, dwa dni, obydwu nas napełniała obrzydzeniem. Potrzebowaliśmy jednak czegoś do jedzenia, choćby miały to być gnijące i zdrewniałe bulwy, więc poszliśmy pracować na pole, które wskazał nam Guillermo.
Ktoś o plecach i karku pokrytych wilczą sierścią wskazał nam kosze z ziemią, do których mieliśmy delikatnie przenosić wydłubane rozwidlonym kijem chwasty, a potem ostrożnie wysypywać je na łące opodal, jednak pozostali stronili od nas i wyraźnie się bali nawet patrzeć w naszą stronę. Późnym popołudniem ktoś bez słowa zostawił nam połamany koszyk, w którym leżała garść pomarszczonych i pokręconych warzyw oraz garść wyschniętych ziaren płasoli.
Wróciliśmy więc do swojej nędznej lepianki ugotować wodnistą zupę zajeżdżającą stęchlizną i ziemią.
O zmroku wszyscy mieszkańcy doliny zaczęli w pośpiechu kryć się w swoich chatach, słyszeliśmy, jak ryglują drzwi i zapierają je od środka, jak z trzaskiem zamykają okiennice. Wewnątrz gdzieniegdzie sączył się tylko nikły blask kaganka.
Zjedliśmy zupę i siedzieliśmy w półmroku, oszczędnie dokładając do ognia. Na zewnątrz zapadła noc, a wraz z nią pojawiły się znowu szepty i szelesty, coś skrobało w plecione ściany i wydłubywało zeschłą glinę spomiędzy warstw faszyny.
Benkej usiłował grać zasłyszaną melodię, ale była tak dziwaczna i obca, że zaraz coś pokręcił i wkradły się tam swojskie nuty ze stepów sauragarskiej prowincji.
Zaklął szpetnie i spojrzał na swoją fujarkę.
– To nie są odpowiednie dźwięki – oznajmił. – Muszę zrobić inny flet, który odpowiednio stroi. Inaczej nie wiem, czy zdołamy odpędzić to nadaku.
– Wątpię, czy to nadaku – odparłem. – One się tak nie zachowują. Nie siedzą stale między ludźmi ani nie zamykają ich w dolinach. Nie wolno im. Przychodzą i odchodzą, czasem skłaniają do czegoś wyznawców. Są jak gracze siedzący nad planszą, a nie jak piony. To duchy-żywioły, a nie żywe istoty, które śpią lub płaczą. Myślę, że ta cała Bolesna Pani to Czyniąca. Prawdziwa, żywa Czyniąca, która oszalała od mocy uroczyska.
Tamtej pierwszej nocy w Dolinie Pani Naszej Bolesnej dręczyły mnie koszmary, tak samo jak każdej kolejnej.
A potem nastąpiły puste, szare dni, kiedy to pracowaliśmy w polu, próbowaliśmy znaleźć nasze konie lub uczyliśmy się pieśni pod okiem Guillermo. Nie wiem, ile to trwało. Żyło się tam jak we śnie albo jak w gorączce.Pamiętam poszczególne rzeczy, które robiłem, ale nie wiem, która była wcześniej, a która później. Plotłem jakiś kosz, nosiłem glinę. Snułem się pomiędzy chatami i wydawało mi się, że mieszkańcy doliny wyglądają zupełnie normalnie. Pamiętam, jak wbijałem sobie do głowy dziwaczne słowa smętnej piosenki. Wydaje mi się, że siedziałem na nachylonym stoku górskiej łąki, pilnując, by nikt mnie nie zauważył, bo tęskne spojrzenia poza dolinę mogły zaniepokoić Panią, a wokół mnie wschodziło i zachodziło słońce, na niebie sunęły obłoki tak szybko, jak strzępy piany na wodzie strumienia. Pamiętam też mgłę. Ludzie na nasz widok syczeli „potwory” i kryli się w domach. Pamiętam, że byłem jak chory, ale jeszcze cały czas przygnębiony i wiecznie zmęczony. Dzieci rzucały w nas kamieniami i patykami, a my okazywaliśmy im więcej troski.