Pamiętam małe dziewczynki w brudnych białych sukienkach, z wiankami kwiatów we włosach, jak cichym chórem śpiewały pieśń i uspokajały sen Pani. W nocy czasem słyszeliśmy tętent i chrapliwe kwiczenie koni, szczęk żelaza i krzyki. Wiedzieliśmy, że nie wolno otwierać drzwi i że czasem rano ktoś znikał. Pamiętam wiele wymieszanych rzeczy. Nie wiem tylko, jak długo to trwało.
Nadszedł dzień, w którym zaśpiewaliśmy i zagraliśmy pieśń dla Bolesnej Pani bez jednego błędu, od „Oj en mi wentana brij el sol” aż po ostatnie „porke te was”, i mimo że Benkej omal połamał palce na otworach fujarki, a ja o mały włos zwichnąłbym szczękę i połknął język, zabrzmiało to jak należy.
Spojrzeliśmy wtedy na siebie i powiedzieliśmy sobie: jutro.
Wyszliśmy o świcie, ledwie niebo nad górami zszarzało.
Maszerowaliśmy na północ. Obeszliśmy z daleka drzewo, które wydało z siebie wieżę, gdzie spała Bolesna Pani, i szliśmy dalej, przedzierając się przez las i wspinając na wzgórza. Kiedy zaczynaliśmy słyszeć wokół szepty i szelesty wśród liści, zaczynaliśmy obaj śpiewać. Tak jak trzeba, cicho i melodyjnie, stłumionymi głosami. Potem Benkej grał, ja śpiewałem, a szmery przycichały i mogliśmy iść dalej.
Szliśmy bardzo długo wijącą się przez gęsty las ścieżką, nie widząc słońca ani nieba. Cały czas na północ.
Wiem o tym. Wyjąłem z plecaka po Brusie „oko północy” i trzymałem je na dłoni.
Szliśmy na północ.
A po południu wyszliśmy z lasu i nie zobaczyliśmy górskiego zbocza ani żadnych przełęczy.
W ogóle nie zobaczyliśmy gór.
Tylko Dolinę Pani Naszej Bolesnej od tej strony, do której ujrzeliśmy ją pierwszego dnia, kiedy Guillermo wyprowadził nas z lasu.
Zawróciliśmy więc i postanowiliśmy iść w drugą stronę, by wspiąć się na tę przełęcz, którą weszliśmy do doliny.
Teraz szliśmy na południe.
Wiem to, bo trzymałem „oko północy” na dłoni i szliśmy w przeciwnym kierunku do tego, który wskazywała jego źrenica.
A jednak szlak nie prowadził pod górę.
I pamiętam, że kiedy wyszliśmy prosto na chaty, ciemne i zaryglowane, uśpione kształty wśród zmierzchu, nadal trzymałem „oko” w dłoni. A na skraju wsi stał Guillermo, oparty o słup, bo końskie nogi odmawiały mu posłuszeństwa, i czekał na nas, czarna sylwetka w sinym półmroku.
Patrzyłem potem, jak źrenica obraca się powoli, jakby północ była wszędzie.
Upadłem wtedy na kolana przed jednym z drewnianych posągów Pani Naszej Bolesnej i ofiarowałem jej łzy. Tyle że nie płakałem nad światem ani gwałtem. Płakałem dlatego, że w ogóle do niego zstąpiła i wzięła tę dolinę w posiadanie. Płakałem, bo się urodziłem i bo ona się urodziła. Ale nie miało to znaczenia, gdyż łzy są czyste i każda jest najlepszym podarunkiem dla Pani.
Potem jeszcze kilka razy we dnie i w nocy próbowaliśmy wyjść z przeklętej doliny, ale za każdym razem błądziliśmy i wychodziliśmy w końcu prosto na wioskę, a Guillermo stał tam ze swoją piszczałką i czekał na nas.
– Dolina jest zamknięta – powiedział. – Inaczej zło wlałoby się tutaj jak fala. Czasami tylko zdarza się, że jacyś samotni wędrowcy znajdą przełęcz i zejdą nią, by trafić do dzikich dzieci. Jednak ten, kto raz tu trafi, nie może wrócić do przeklętego świata uroczysk. Tak już jest. Jeśli pójdzie się zbyt daleko, zawsze wraca się w to samo miejsce. Zresztą po co mielibyście wracać za góry, gdzie nie czeka was nic prócz gwałtu i nieszczęścia?
A potem płynął czas. I nie ma sensu nużyć wszystkich opowieścią o nędznej chacie, którą mozolnie naprawialiśmy, o pracy w polu, o wodnistej zupie, która była jedyną nagrodą za te wysiłki. Każdy dzień wstawał tak samo zamglony jak poprzednie, każdego dnia robiliśmy właściwie to samo. Nikt nikogo tu nie bił ani nie zmuszał siłą, lecz tak czy owak, znów byliśmy niewolnikami, tylko teraz więziła nas dolina i Bolesna Pani, i nikt tu nie był wolny.
Wiele razy próbowaliśmy się wydostać za góry i zawsze z takim samym skutkiem.
Trafialiśmy znów do wioski i zamykaliśmy koślawe drzwi przeklętej chaty. A potem dni sączyły się jeden za drugim. Słońce wschodziło i zachodziło. Czasem Pani śniła koszmar i wtedy trzeba było uciekać do chaty, ryglować drzwi, palić łojową świecę i śpiewać jej pieśń, aż się uspokoi.
Prócz tego były tylko bulwy, ziarno, owoce i warzywa. I ziemia – albo sucha i pełna pyłu, albo błotnista. I kolejne dni. Wiele dni. Gdzieś tam był świat. Rządy Pra-matki dławiły Amitraj, niedobitki Kirenenów błąkały się po pustkowiach, przymierając głodem i uciekając przed armią, ktoś być może gwałcił Wodę, Snop i N’Dele siedzieli, czekając na brzegu morza, moje słynne przeznaczenie, mój los wyznaczony mi przez Wiedzących czekał gdzieś tam i nie mógł się mnie doczekać, a ja nosiłem na pole nawóz w wiadrach.
Świat gdzieś tam walczył i jego losy czekały na rozstrzygnięcie, a my tkwiliśmy uwięzieni wśród mgieł i poletek, gdzie panował spokój. I nic więcej. Szary, posępny, bezpieczny spokój.
Jednego obaj byliśmy pewni – że nie chcemy iść do wieży i tam stanąć przed Bolesną Panią. Żaden z nas nie chciał dostać nowego imienia i nowego ciała, odtąd chodzić na chwiejących się kopytach i pękających z bólu nogach zwierzęcia nieprzystosowanych do tego, by dźwigać tułów człowieka, albo nosić rogów czy wlec za sobą wiecznie pękających i krwawiących, bezużytecznych skrzydeł.
Nie chcieliśmy, a jednak stało się inaczej. Nikt nie musiał nas wlec ani wabić do Wieży Bolesnego Snu, sami tam popędziliśmy, wraz ze wszystkimi.
Chodziło o koszmar. Tam, w dolinie, każdy miał okropne sny. Nie wiem, czy były to sny Bolesnej Pani, czy moje własne, jednak ilekroć zamykałem oczy, widziałem płonący Maranahar, śmierć moich bliskich, labirynty Czerwonej Wieży, ale także dziwne surowe budowle z czerwonych prostokątnych kamieni i śmigające wokół żelazne potwory, ściany pełne okien, ciągnące się w nieskończoność i czułem się małą, bezbronną istotą. Tak było co noc, lecz przywykłem do tego. W dolinie żyło się tak, jakby nie istniało nic przedtem i nic potem, jakbym był trochę pijany i zarazem smętny.
Pewnej nocy jednak przyszedł do mnie inny sen i wiem, że przyśnili go wszyscy mieszkańcy doliny. Wi działem las o zmierzchu, taki jak rósł tu, w Ziemi Że glarzy. Las spowity w wieczorne mgły, z którego zaczęły wybiegać zwierzęta. Pamiętałem, że w taki sposób nad ciągała zimna mgła, a z nią wychodzące z uroczysk roiho, ale mnie w tym śnie nie było. Tylko mój wzrok unosił się nad ziemią, tak samo jak wtedy, gdy śniłem o upiorze wędrującym moim śladem. Widziałem też osadę oto czoną wałem i palisadą, do której biegli ludzie. Ktoś po rzucił kosz, z którego sypała się rukiew, ktoś chwycił pod pachę płaczące dziecko, wyły psy. Wszyscy pędzili na złamanie karku do bramy. Jakaś kobieta upadła na śliskiej drodze z ułożonych tramów, ktoś, przebiegając, porwał ją na nogi i przewiesiwszy jej ramię przez kark, pociągnął za sobą. Z grodu słychać było zawodzenie rogów. Chciałem biec wraz z nimi, znaleźć się bezpiecznie pod osłoną wałów i solidnych wrót, ale byłem tylko wzrokiem.
Z lasu wysączyła się mgła, a za nią jeźdźcy. W pierwszej chwili myślałem, że nadchodzą upiory uroczyska, bo wyglądali jak potwory, ale wkrótce ujrzałem, że to konie i ludzie, tylko obleczeni w dziwaczne zbroje z poczerniałej blachy. Przez szczeliny w kutych żelaznych pyskach smoków, w oczodołach i między zębami prześwitywały ludzkie oczy i usta. To, co wziąłem za skrzydła, było sterczącymi im za plecami drzewcami z czarno-czerwonymi postrzępionymi proporcami.