Выбрать главу

„Nasi ludzie już schodzą z grani” – powiedział mój sternik do Skafaldiego, który stał przed nim. „Ci, którzy szli ku szczytowi, też zobaczyli, co się dzieje, i zaraz tu będą. Słyszałem granie rogów w górach. A tych przed nami nie ma więcej niż trzy setki. Stwórzmy grot i uderzmy na nich teraz. Zabijmy króla i wedrzyjmy się do bramy, przecież jest otwarta. Wyszli wszystkimi siłami, bo na murach nie ma już nikogo. Możemy zdobyć to miasto”.

„Twoje słowa brzmią dla mnie jak krakanie wron i wycie wilków” – odrzekł mu na to mój kuzyn. „Jakbyś namawiał mnie, bym zgwałcił i zabił podlotka. Jeśli opuszczę to miejsce, nigdy już nie przestanę go szukać. Jeśli je splądruję, będzie to gorsze, niż gdybym spalił chram Przyjaciela Ludzi, zabił własnego ojca i matkę, i moich braci. Trafiłem bowiem do domu i nie pozwolę ci go zniszczyć”.

I wtedy Skafaldi odwrócił się nagle i jednym ruchem przebił mojego sternika, z chlupotem wypuszczając mu jelita na ziemię, a potem ciął go przez gardło tak szybko, że ten nawet nie zdążył krzyknąć. Mój sternik i druh, Arlaf Mówiący Do Niedźwiedzia, padł nam pod nogi, bryzgając krwią, i wtedy ogarnęło nas szaleństwo. Ci, którzy od początku wydawali się otumanieni Lodowym Ogrodem, podnieśli miecze na tych, którzy zachowali rozsądek, a było nas niewielu, nie więcej niż tuzin. Pchnąłem Skafaldiego, mojego kuzyna, ale byłem słaby, więc łatwo odbił moje ostrze, a potem ciął z góry tak szybko, że zgruchotał połowę mojej tarczy, i zaraz rozdzielił nas tłum skłębionych, wrzeszczących mężów walczących jak głodne wilki nad jednym koziołkiem.

Znowu cichnie na moment i nikt z nas także nic nie mówi. Wypija łyk.

– Niewiele pamiętam. Tylko krzyk, łomot żelaza, padających ludzi, krew, która buchała w powietrze, i lodowy pył, który unosił się spod naszych stóp, mieniąc się w słońcu. Tamten mąż o dziwnej głowie krzyczał coś z uniesionymi rękoma, jego krzyk grzązł we wrzasku i huku żelaza, ale jego ludzie stali po prostu nieruchomo i patrzyli, jak wyrzynamy się nawzajem. Ktoś dławił mnie za gardło, pchałem z całych sił zgruchotaną tarczą, uderzyłem go kolanem i ciąłem z góry, przerąbując nakarczek hełmu, ktoś inny rozrąbał mi ramię. Ktoś charczał, prychając krwią, i tak wielu leżało już pod naszymi nogami, że co chwilę ktoś się przewracał na nich, zaplątawszy nogi w powykrzywiane kończyny. Tamci stracili nagle zapał do walki i zaczęli po jednym, dwóch odchodzić do Lodowej Bramy. Tylko najbardziej zaciekli rzucali się jeszcze na nas, ale i tak było ich wielu, a nas garstka. W końcu czterech z nas stało plecami do siebie, osłaniając się połamanymi tarczami i rąbiąc zaciekle, potem trzech, a potem ktoś rzucił we mnie toporem. Odbiłem go bukiem tarczy, ale obuch i tak uderzył mnie w głowę i spadła na mnie ciemność. Obudziłem się po jakimś czasie, upadłszy boleśnie na kamienistą górską ścieżkę. To młody skald z okrętu Horleifa, Siwaldi Krzyk Gęsi, ciągnął mnie i wlókł ścieżką, padając co chwilę, bo ja wisiałem mu bezwładnie z ramienia, a on krwawił z wielu ran. Obudziłem się jednak, wyplułem ząb i zwymiotowałem, a potem poszliśmy dalej, ku plaży. I teraz częściej to ja wlokłem jego i wciąż padaliśmy wśród krzaków i kamieni. W końcu obaj padliśmy na ziemię gdzieś w lesie, a gdy się obudziliśmy, powlekliśmy się na naszą plażę. Siwaldi jednak zaczął wtedy kaszleć krwią. Nie wiem, ile to trwało, zanim znaleźliśmy zatoczkę, w której pozostawiliśmy okręty. W końcu jednak doszliśmy. I nie spotkaliśmy tam nikogo. Plaża i las były puste, został tylko żar ogniska w nadmorskim żwirze i maszty sterczące z wód zatoki.

Nasi ludzie odeszli, zabierając ze sobą wszystko, co mieli, i porąbali dna okrętów na odchodnym. Nie wiedzieliśmy, co tam się stało, ale ujrzeliśmy ślady walki, a w wodzie zatoki pływały dwa trupy. To nie była ciężka bitwa. Znaleźliśmy trochę świeżej krwi na pniu drzewa i w trawie, na samej plaży leżał jeszcze hełm. To wszystko.

Prostuje się i znowu pije, a potem patrzy na nas po kolei, jakby czekał na owacje. Sylfana nie wytrzymuje.

– I dalej siedzisz na tej plaży? – pyta jadowicie i zaraz prezentuje mu szeroki, zębaty uśmiech.

– Przy jednym z okrętów na dnie zatoki leżała łódź – ciągnie Grunaldi. – Mały doler, którego wozi się, żeby podpływać do lądu, kiedy nie da się zacumować albo wyciągnąć okrętu na brzeg. Przebili mu dno, ale tam nie było głęboko. Zdołaliśmy go wyjąć, potem jeszcze kilka razy nurkowałem do wraku, znalazłem parę desek, gwoździe, z dna statku zdrapaliśmy trochę smoły i naprawiliśmy dolera na tyle, żeby dało się płynąć. To było szaleństwo, ale byliśmy gotowi zrobić wszystko, byle wydostać się z przeklętej wyspy. Łódź nieco ciekła, ale nasza łata trzymała się. Płynęliśmy kilka dni na południe tylko na wiosłach. Pewnej nocy umarł Siwaldi, który coraz bardziej kaszlał krwią. Oddałem go morzu i płynąłem dalej. Potem przybiłem do jakiejś niewielkiej wyspy, na której w rozpadlinie zbierała się słodka, deszczowa woda. Jadłem jaja mew, morskie ślimaki, które zbierałem przy brzegu. Po kilku dniach zabrali mnie stamtąd łowcy morskich płaskud, wracający swoim snekiem do Ziemi Gryfów z ładunkiem skór, żeber, kłów i tranu. Byli tak wstrząśnięci moim nędznym stanem, że nie zabrali mi nawet resztki srebra, które miałem w pasie, ani miecza.Za to nakarmili mnie i napoili, a jeden z nich opatrzył moje rany. W taki sposób jako jedyny wróciłem do domu i taka jest wyspa zwana Lodowym Ogrodem, na którą teraz płyniemy. Zapada cisza.

A potem wszyscy patrzą na mnie pytająco. Pykam fajkę i przez chwilę czuję pustkę w głowie. Prześlicznie. Cisza robi się ciężka.

– Dobrze byłoby wiedzieć, jak to się stało, że nie podziałał na ciebie czar Lodowego Ogrodu – mówi Spalle.

– Chorowałeś kiedyś od jedzenia, które inni sobie chwalili i wcale im nie szkodziło? Albo od zwykłego zapachu ziół czy kwiatów? – pytam.

Grunaldi wzrusza ramionami.

– Jestem mężem w sile wieku. Niejednego przetrzymam w piciu lub walce i nie będę uciekał przed dziewką albo i dwiema. Miałem też czas nabrać rozumu. Ale wiecie, co powiadają, że kiedy mąż przestaje być młodzikiem, to jeśli coś mu rano nie dolega, znaczy, że umarł w nocy. Jem to, co wszyscy, i jeśli doskwiera mi potem brzuch, to tak samo jest i z innymi. Nie zauważyłem u siebie chorób, których nie można wytłumaczyć zmarznięciem, przepiciem albo przeżarciem, ani też takich, które by nie ode – I szły po zamawianiu mądrej baby, ziołach, ogniach i dobrym śnie.

– A co się stało z tymi, którzy zostali na przełęczy albo poszli w góry? – pyta Sylfana.

Grunaldi kręci głową.

– Widziałem paru w bitwie, ale tam był taki zgiełk, że mogło mi się zdawać. A potem żadnego z nich więcej nie widziałem. Myślę, że przepadli tak samo jak ci, którzy zostali na plaży. Zabrani przez Lodowy Ogród i Ludzi Wulkanu.

– A czy ty i inni czuliście się dziwnie od początku, kiedy tylko przybiliście do wyspy? – pytam, krzątając się po mesie w poszukiwaniu czegoś, co może posłużyć za popielniczkę.

– Nie – odpowiada natychmiast. – Dopiero kiedy weszliśmy w dolinę Lodowego Ogrodu. I to nie od razu.

– Tyle wiemy, że tamtędy na pewno nie można iść – powiada Sylfana.

– Okręt zawiezie nas, gdzie będzie chciał – rzecze Spalle. – I zacumuje tam, gdzie zechce Pieśniarz z wulkanu, ten z soplami na głowie.

– Dlatego musimy zdobyć łódź – mówię. – I to zanim wyjdziemy w morze. Poza tym trzeba będzie coś wymyślić. Jest nas jedynie pięcioro. Cokolwiek miałoby się dziać, przeżyjemy, tylko jeśli będziemy sprytniejsi niż inni.

– Na razie nie idzie nam najlepiej – stwierdza ponuro Grunaldi. – Znaczy z Pieśniarzami.