Stanęli rzędem i wydali z siebie dziwaczny syk, jak wielkie węże, w czasie gdy za bramą z łoskotem przesunięto potężne zasuwy. Nie było ich wielu, może hon, i gdybym był sobą, pomyślałbym, że mieszkańcy grodu poradzą sobie bez trudu, ale w tym śnie chciałem krzyczeć i płakać.
Spomiędzy drzew wyszło jeszcze kilku pieszych, którzy nieśli między sobą na kijach duże gliniane naczynie zdobione w wijące się węże. Widziałem, że węże wiły się też na ich ramionach i twarzach. Za nimi z chrzęstem żelaza pojawiły się dziwaczne, przysadziste stwory, wyglądające trochę jak kraby, a trochę jak opancerzone ptaki bez głów, które podjęły garnek i pomaszerowały prosto do grodu, nic sobie nie robiąc z sypiących się z częstokołu strzał, które odbijały się z brzękiem od ich pancerzy. Stwory postawiły garnek pod samą bramą i wróciły do jeźdźców. Jeden z nich zsiadł z konia, oddał komuś ciężki topór, a potem odpiął od pasa długą rzemienną procę.Umieścił w mieszku pocisk – żelazną kulę, rozkręcił procę nad głową, coraz szybciej i szybciej. Machnął rzemieniem, pocisk warknął w powietrzu i z trzaskiem stłukł garniec, który rozpadł się na kilka kawałów i uwolnił obłok sinego, gęstego dymu. Nie rozumiałem, co widzę, ale pamiętam, że byłem śmiertelnie przerażony i nie wiem, dlaczego. Dym osiadł na ziemi srebrnym nalotem jak szron, a potem błoto zaczęło się ruszać, wzdymały się na nim fale i pękające z trzaskiem pęcherze, a potem ziemia wypiętrzyła się i powstała, przybrawszy kształt topornego olbrzyma, właściwie rozpadającej się pecyny błota, z ledwo zaznaczoną głową na mocarnych nogach i z potężnymi ramionami, które chwyciły za bramę i wniknęły w nią. Ludzie w grodzie strzelali w potwora z łuków, ciskali kamieniami i toporami, ale pociski wbijały się w ziemny tułów, nie robiąc mu krzywdy. Belki zaskrzypiały i zaczęły się wyginać, a potem pękły z ogromnym hukiem i wrota rozleciały się wraz ze stworem, który bluznął na wszystkie strony błotem i zniknął.
Jeźdźcy unieśli oręż, wydali z siebie dziki wrzask, brzmiący jak szczekanie, jak „Aaach-ken! Aaach-ken!”, i runęli prosto w ziejący otwór bramy.
Potem zobaczyłem już wnętrze grodu i było po wszystkim. Belki zbryzgane krwią, powykręcane ciała, przeraźliwy krzyk kobiet i dzieci. Głosy wznosiły się aż pod niebo i ja też krzyczałem. Widziałem jeszcze związanego człowieka i jednego z napastników, jak patrzy na nieszczęśnika przez otwory w czaszce potwora, którą miał na hełmie. Usłyszałem, jak pyta cichym, wytwornym głosem: „Gdzie jest Dolina Pani Bolesnej?”, a potem unosi niewielką metalową flaszkę i wylewa trochę płynu pod nogi związanego, i jak ten płyn zaczyna dymić, i nagle wybucha płomieniami.
Mężczyzna w smoczej zbroi znów zadał pytanie, ponownie uniósł flaszkę i zacząłem krzyczeć, jakbym sam płonął.
Obudziłem się, słysząc własny krzyk, a także krzyk Benkeja i chyba wszystkich istot w osadzie. A potem pędziliśmy do wieży jeden przez drugiego, potykając się i padając, wśród zawodzących, płaczących i łopocących skrzydłami stworzeń, prosto w otwarte wrota ze splecionych korzeni, później po drewnianych schodach, przez korytarze wśród kolumn z pni i plecionych wzorów z gałęzi.
A jeszcze później staliśmy w wielkiej sali i chórem nuciliśmy pieśń.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Panią Bolesną.
Unosiła się w wielkiej okrągłej sali oddzielonej od nas kratą w kształcie liści i kwiatów, za kryształowymi szybami. Ogromny pień drzewa z plątaniną korzeni układającą się niczym wielka, udrapowana spódnica obrastał ją do pasa, korzenie oplatały jej talię i piersi. Pień wyglądał, jak powinien wyglądać pień starego drzewa, ale równocześnie wydawał się miękki, kołysał się i falował na wszystkie strony jak prawdziwa tkanina, skrzypiąc jednak przy tym niczym drewno. Kobieta, wielka, o dziwacznej obcej twarzy poznaczonej cierpieniem, okolonej chmurą zmierzwionych jak runo włosów, kołysała się powoli z rozrzuconymi ramionami, a wokół niej fruwały dzikie dzieci, nie większe od dłoni, trzepocące skrzydłami i wlokące za sobą smugi rozjarzonego pyłu.
Śpiewaliśmy. Powoli, cichymi głosami, bez końca.A potem pomału wszystko się uspokoiło, kryształowe szyby, przez które widzieliśmy Panią, zaczęły powlekać się płatami srebra i nagle stały się taflą lustra. Zobaczyłem w nim tłum pięknych, delikatnych istot, otulonych tęczowymi skrzydłami jak płatkami kwiatów, a między nimi dwa ohydne żelazne potwory – Benkeja i mnie. Kolczaste i zębate smoki, podobne do jeźdźców z mojego snu. Benkej jęknął i zakrył twarz dłońmi, a ja zrozumiałem, że to Bolesna Pani nas zobaczyła i teraz staniemy się częścią jej snu. Przez mętniejące szyby zobaczyłem jeszcze, jak Pani przestaje się poruszać i powoli zwiesza głowę. Koszmar się skończył.
Do doliny powrócił spokój. Pusty, bezsensowny, mglisty spokój chorobliwego snu, który zatapiał nas niczym letnia, mętna woda. Toczyły się dni i sączył się czas. Myślę, że płynął poza doliną. Tam wypełniało się lato, płynęły dni i tygodnie, ale tu przeżywaliśmy wciąż ten sam nijaki, mglisty dzień bez początku i końca, grzebiąc w ziemi i krzątając się sennie bez specjalnego celu.
Czas zatapiał nas i wydawało mi się, że zaczynamy się zmieniać. Upodabniamy się do sennych, zgłuszonych istot, które snuły się wraz z nami po dolinie.
Jednak odkąd Pani spojrzała na mnie przez lustro, zmieniły się moje sny. Zacząłem śnić to, co ona. Czasem płynąłem przez dolinę wśród liści, dzikich dzieci pląsających w kwiatach albo tańczących na powierzchni stojącej wody, jakby była lustrem, w mgle jarzącego się pyłu i smętnej, cichej muzyki. Czasem jednak nadchodził koszmar i wtedy byłem zagubioną, przerażoną dziewczynką, którą ścigały potwory z oślizgłego mięsa, z nabrzmiałymi członkami, wielkimi jak konary drzewa, pękała ziemia i wyrastały z niej ociekające śluzem wargi, które mnie pochłaniały, zewsząd bryzgał na mnie gęsty, śliski płyn, obłaziły mnie jakieś członowane żuki, z ciemności wyciągały się tłuste dłonie, które wdzierały się w każdy zakamarek ciała.
Budziłem się wtedy z krzykiem i wiedziałem, że musimy śpiewać i usypiać Panią, zanim jej koszmary wedrą się do doliny.
I zawsze w tych snach wracała do mnie jaskinia. Czarna jaskinia w zboczu góry, jaskinia, w której mieszkał olbrzymi ślepy wąż. Ta jaskinia przerażała mnie najbardziej i nie wiedziałem dlaczego.
A pewnej nocy w snach nagle coś się zmieniło. Zobaczyłem zwykłego mężczyznę w luźnych czarnych spodniach i szarej kurcie z wyhaftowanymi okrągłymi znakami na piersi i rękawach, z nożem przy boku. Mężczyzna był szczupły, miał krótkie czerwone włosy i wypukły nos jak dziób ptaka i skądś go znałem. Pojawił się wśród wijących się jak macki drzew, lśniących od śluzu grzybów sterczących z ziemi jak słupy, a za jego plecami widziałem jaskinię ślepego węża. „Już czas, Filarze!” – powiedział mężczyzna. „Spójrz w niebo, Filarze, i obudź się!” A potem odwrócił się i wszedł do jaskini, która mnie tak przerażała.
Nazajutrz rzeczywiście się obudziłem. Inaczej niż zwykle. Jakbym obudził się naprawdę. Zobaczyłem Benkeja, jak snuje się bez celu, mamrocąc coś do siebie. Zobaczyłem, że na jego ramionach wyrastają małe czarne piórka. Chwyciłem go za ramiona i potrząsnąłem, ale popatrzył bez wyrazu, wziął rozwidlony kij, którego używaliśmy jako motyki, i poszedł na pole.Ja nie chciałem i nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Przeszedłem przez osadę i patrzyłem, jakbym widział ją po raz pierwszy. Czułem smród brudu i odchodów, widziałem nędzne dachy i kalekie istoty, potykające się na swoich cudacznych kończynach, o skołtunionych włosach, pełnych igliwia i śmieci, patrzyłem na ropiejące wrzody, tam gdzie wyrastały im z pleców postrzępione skrzydła, albo pokręcone węźlaste palce i wargi pokaleczone przez ostre, zwierzęce kły. W dolinie dzieci przestały dorastać, więc pozostawały na zawsze małymi, złośliwymi istotami, które biegały samopas. Dotąd unikałem ich, a teraz zobaczyłem, że mają obłąkane twarze i pokryte są skorupą brudu, że ich niezliczone ranki ropieją, a w oczach czai się głód.