A potem wszedłem na zbocze góry, mijając pola i zagajnik, tak wysoko, jak tylko zdołałem, i usiadłem tam, patrząc na północ.
Wyglądało to na tęsknotę, która prowadzi do gwałtowności, więc natychmiast ściągnąłem na siebie dzikie dzieci. Nadleciały znikąd, dwoje czy troje, z tych najmniejszych, podobnych do owadów. Patrzyłem na ich nagie dziecięce ciała, trochę większe od dłoni męża, i pomyślałem sobie, że żadna istota nie może latać na tak maleńkich i wiotkich skrzydłach. Ledwo przyszło mi to do głowy, jedno z nich rzeczywiście spadło na ziemię z głuchym plaśnięciem i wydało z siebie zaskoczony okrzyk bólu. Nie bałem się ich, bo widziałem je dziesiątki razy. Zanuciłem pieśń i kolejne zasnęło w powietrzu, a ostatnie śmignęło w dół zbocza ciężkim, koślawym lotem i zaplątało się w gałęzie drzewa poniżej.
A ja siedziałem tak wśród trawy i stopniowo docierało do mnie, kim jestem.
Aż późnym popołudniem zobaczyłem coś zdumiewającego. Najpierw pomyślałem, że to słońce spada, ale świeciło normalnie, przedzierając się przez lekką mgłę. Porwałem się na nogi i patrzyłem ze ściśniętym gardłem, jak przez niebo sunie oślepiająca mała plamka ognia, ciągnąc za sobą strugę białego dymu. Trochę to wyglądało jak strzała sygnałowa, lecz było tak wysoko, że nikt nie zobaczyłby z takiej odległości żadnej strzały, choćby miał oczy sokoła. Obłok w kształcie prostej linii przeciął całe niebo, wskazując dokładnie na północ, a ciągnąca go iskra zmieniła kolor na czerwony i zgasła. Został tylko warkocz jak ogon latawca, który zaczął się strzępić i rozwiewać, a potem gdzieś daleko na północy na niebie wykwitło coś, co przypominało kwiat, ale było tak drobne, że szybko znikło, choć wytężałem wzrok, aż oczy zaczęły mnie w końcu piec i zaszły łzami.
Czułem, że cały dygocę i natychmiast muszę coś zrobić. Przechodziły mnie dreszcze i nagle wróciłem do siebie. W jednej chwili.
Stałem tak, patrzyłem, jak pasmo dymu wskazuje na północ, i nagle powiedziałem: „Jestem Filar, syn Oszczepnika. Tohimon klanu Żurawia”.
A potem ruszyłem na dół.
Chata była pusta, kiedy zacząłem pakować swoje rzeczy. Mieliśmy sakwy i podróżny kosz. Najpierw podgrzałem trochę wody z popiołem, a potem zabrałem go w misce nad strumień, gdzie zdjąłem z siebie rozpadające się łachmany i umyłem się. Później znalazłem w koszu przepaskę, koszulę i spodnie, które nie wiem dlaczego, kiedyś wydawały mi się brudne i które zamierzałem uprać, lecz o tym zapomniałem. Założyłem na głowę mój podróżny kapelusz i wziąłem do ręki laskę szpiega, spakowałem do kosza dwie pochodnie, wyschnięty kowczy ser i gliniasty chleb. Nóż tropiciela powiesiłem u boku pod kurtą, a potem usiadłem, bawiąc się starą piszczałką, którą kiedyś Benkej wyrzeźbił, kiedy wędrowaliśmy jako wolni ludzie, i czekałem. Kiedy wrócił, podniosłem ją do ust i zacząłem grać.
Po raz pierwszy od dawna w powietrze popłynęły inne dźwięki niż pieśń dla Pani. Zagrałem śpiewkę o koźle, który pokochał klacz.
Benkej stanął osłupiały w progu, upuszczając kosz, z którego posypały się warzywa, i patrzył na mnie.
– Benkei Habzagał – powiedziałem po kireneńsku ostrym głosem dowódcy. – Donkatsu, askaro! Tańcz, żołnierzu!
Stał z otwartymi ustami i nic nie mówił.
– Tańcz! – wrzasnąłem i wstałem, grając dalej.
Nie zdążył uskoczyć, kiedy kopnąłem go w nogę, a potem w drugą. Potem tupnąłem w podłogę, ledwo zdążył zabrać stopę.
– Nie wolno… Gwałtowność… – jęknął, kiedy tupnąłem ponownie.
– Tańcz! – wrzasnąłem znowu i pchnąłem Benkeja kolejnym kopniakiem.
Po kilku razach zasłonił się ramieniem i uderzył mnie podstawą dłoni w podbródek. Uchyliłem się cudem, bo wbiłby mi flet w gardło, a on stał i z osłupieniem patrzył na swoją dłoń ułożoną w „wolą szczękę”.
– Tańcz! – ryknąłem po raz czwarty i podciąłem go zamaszystym kopnięciem, zmuszając, by podskoczył.
A potem skoczyliśmy sobie do gardeł. Wytrącił mi fujarkę, ja kopnąłem go pod kolano, ale cofnął nogę i dźgnął mnie brzegiem dłoni w gardło, ledwie zdążyłem zablokować jego nadgarstek i uderzyć go łokciem w skroń. Uchylił się i rzucił mnie przez biodro, prosto w stojak z kijów, na którym suszyły się miski. Potoczyłem się, rozrzucając nasz nędzny dobytek, i podciąłem Benkeja kopnięciem.
Długo tarzaliśmy się, roznosząc prymitywną chatkę w drzazgi, aż w końcu opadliśmy z sił. On wykręcał mi rękę, ja drugą trzymałem go za gardło i obaj charczeliśmy.
– Tohimonie… – wyrzęził.
– Benkeju Hebzagał, tropicielu – wydyszałem – wychodzimy stąd. Masz małą wodną miarę na zabranie swoich rzeczy. Widziałem ogień na niebie. Wskazywał na wybrzeże. Widziałem we śnie cesarza. Dosyć tego. Wychodzimy z doliny.
Wyszedłem na zewnątrz, usiadłem i czekałem. Dziewczyna o nogach sarny upuściła na mój widok wiadro i zaczęła krzyczeć, a potem uciekła, sadząc długimi susami.
Benkej wynurzył się z chaty. Powyrywał drobne pióra z ramion i teraz z ranek sączyła mu się krew, ale doprowadził się do porządku tak, jak to tylko było możliwe.
Ruszyliśmy.
Pomiędzy chatami, przez sad, którego gałęzie uginały się od dojrzewających owoców. Pracujące w polu i snujące się po wsi istoty stawały i patrzyły na nas ze zdumieniem. A my maszerowaliśmy w stronę wieży.
– Znów zbłądzimy i znów trafimy w to samo miejsce – rzucił Benkej. – Próbowaliśmy już wiele razy.
– Teraz wiem już, co zrobić – odparłem. – Powiedziały mi to sny Pani Bolesnej.
Nie wiem, dlaczego sądziłem, że tym razem nam się uda. Po prostu to czułem.
Zrozumiałem, z czym mam do czynienia. W gruncie rzeczy cała dolina była zwyczajnym uroczyskiem. Rządziła nim Czyniąca, która mogła być bardzo niebezpieczna, ale ta Czyniąca nie wiedziała, co robi. Znajdowała się w dziwnym stanie ni to snu, ni to obłędu i bardzo wiele z tego, co tu się działo, było po prostu majakami, które przywróciła do życia. Nie napędzała ich skoncentrowana wola Czyniącej ani potężna, drapieżna siła, taka jak wola zemsty tego, kto umiera na uroczysku. Kierowała nimi senna, szalona myśl, która raz była tu, raz tam. Mimo to dzikie dzieci mogły być niebezpieczne, tak jak niebezpieczny może być jad nawet martwej skorpenicy.
Ścieżka wiła się, jakby chciała nas odpędzić od wieży, krzaki splatały nam na drodze gałęzie, a wtedy graliśmy pieśń, a ja cały czas myślałem o wieży i prowadzącej do niej prostej drodze. Uporczywie, jakbym siłował się ze strachem Pani i jej koszmarem. I myślę, że byłem silniejszy, bo nie spałem już.
Benkej natomiast bladł i ręce mu się trzęsły, widziałem, jak się rozgląda, strzelając nerwowo oczami na wszystkie strony.
– Graj – powiedziałem mu. – Myśl tylko o piszczałce i dźwiękach. O niczym innym.
Wieża wznosiła się na polanie kłębowiskiem splątanych konarów grubych jak beczki, które wystrzeliły ze spękanej ziemi, tworząc ściany, strzeliste wieżyczki, schody i balustrady, oplecione kwitnącym czerwono bluszczem o kolczastych łodygach i liściach. Wszędzie unosił się słodki, duszący zapach.