Выбрать главу

Ominęliśmy wieżę i weszliśmy wprost za nią w gąszcz. Wszędzie wokół widziałem dzikie dzieci, jak skaczą po gałęziach, przefruwają pomiędzy drzewami, słyszałem, jak te duże, podobne do zwierząt, o złych, świecących oczach, przeciskają się przez krzewy, ale ich szepty i nawoływania nie znaczyły dla mnie już więcej niż świergot ptaków. Przywykłem do nich.

Benkej grał, a ja myślałem o ścieżce prowadzącej na zbocze przez łąkę i coraz niższe iglaste krzewy, potem coraz wyżej i bardziej stromo, wśród skał. Myślałem o tym uparcie, przedzierając się przez las, jakbym usiłował stworzyć tę ścieżkę samą myślą, jakbym sam był Czyniącym.

I w końcu krzaki ustąpiły, a my wyszliśmy na górską łąkę pokrytą krótką trawą i ziołami i wspinaliśmy się coraz wyżej. Benkej wciąż grał, lecz musiał przystawać, żeby się wysapać i złapać oddech. Dzikie dzieci wychodziły za nami z lasu, ale jakby niechętnie i im wyżej wchodziliśmy, tym więcej z nich zostawało z tyłu.

A potem ujrzeliśmy jaskinię. Wąskie czarne pęknięcie w pionowej jasnoszarej skale wpychającej się w zbocze. Przed samą pieczarą widziałem prawie płaską półkę zasypaną białym żwirem i głazami o dziwacznych kształtach. Cuchnęło stamtąd i dobiegało odległe pluskanie wody.

Benkej przestał grać, opuścił ręce i patrzył na jaskinię jak wryty.

– Nie możemy tam wejść – powiedział spokojnie. -

Tam mieszka zło.

– Zło i obłęd mieszkają w tej dolinie. Tu, gdzie rządzą szalone majaki, ludzi zmienia się w wykastrowane bestie, a wrzody i gnijące ciało przykrywa się kwiatami. Tu zmarłych rzuca się na kompost, Benkeju, a potem nawozi nimi pola. To w wieży mieszka potwór, Benkeju, a nie w tej jaskini. Czujesz podmuch? To jest przejście do normalnego świata. Dlatego tak się go boi.

Spojrzał na mnie.

– Jesteśmy tropicielami, Benkeju – przypomniałem mu. – Jesteśmy askari armii Kirenenu, pamiętasz? Pamiętasz, żołnierzu?!

– Mossu kando – odpowiedział.

Podałem mu koniec kija szpiega. Patrzył na niego przez chwilę z wahaniem, a potem wyciągnął drżącą dłoń, przekręcił rękojeść i uwolnił miecz.

Weszliśmy na skalną półkę pomiędzy białe kamienie i żwir i zobaczyliśmy, że stoimy na hałdzie kości. Drobnych kości palców, większych kawałków miednicy i krągłych, potłuczonych czaszek.

– To szczątki tych, których dopadły dzikie dzieci – zawyrokowałem. – Może tych, co tu mieszkali przedtem i zginęli w bitwie. Coś, o czym ona nie chce myśleć ani pamiętać. Nie zatrzyma nas kilka starych kości. Chodź. Zobaczymy więcej jej koszmarów, a potem przejdziemy na drugą stronę.

Wejście do jaskini było wąskie i wilgotne. Wcisnęliśmy się w ciemność, lodowaty powiew pachnący pleśnią i trochę jakby siarką, skrzesałem ogień, podpaliłem pochodnie i ruszyliśmy.

Najpierw usłyszałem szepty. Inne niż szepty dzikich dzieci w zaroślach. To były głosy złożone z plusku kropel i echa. Głosy, które wołały.

„Passionario…” – dobiegło do mnie. „Znowu zabawiasz się ze sobą, Passionario?”, „Każdy cię skrzywdzi, Passionario, każdy z nich. Każdy rozerwie cię i rozepcha, będziesz krwawić, Passionario”, „Odbiorą ci twoje ja, Passionario”, „Znowu chcesz się sparzyć? Chcesz znowu płakać?”

„Znowu będziesz sama, Passionario. Będziesz krwawić w ciemnościach…”

„Zawsze sama, Passionario, znów będzie tak jak zawsze, kiedy nie słuchasz, Passionario…”

– Słyszałeś to? – spytał Benkej gdzieś za mną. Odgłos naszych kroków na kamieniach odbijał się od stropu, w oddali z ostrym dźwiękiem padały krople.

– To ułuda – odparłem. – To samo co jej sny, które nękały nas co noc.

Szliśmy dalej w migotliwym mroku, wśród dziwacznych kształtów powstałych z wilgotnej skały, jak sinoróżowe naroślą, kapania wody i skaczącego wszędzie echa.Nasze pochodnie syczały, płomień łopotał, a my brnęliśmy naprzód.

– Jak na ułudę – powiedział Benkej – śmierdzi całkiem prawdziwie.

W powietrzu istotnie unosił się ciężki smród, jakby kozła i brudnego ciała, a trochę jak stęchłego twarogu.

– To Czyniąca – odparłem. – Jej majaki śmierdzą, potrafią zranić i mają swój ciężar.

Zrobiliśmy jeszcze kilka kroków i nagle napierający ciasno korytarz ustąpił, a my patrzyliśmy do wnętrza dużej pieczary, której całe dno wypełniało cielsko olbrzymiego węża, zwiniętego w kłębek jak zwoje liny. Było grube niczym pień, trzeba by ze dwóch mężów, żeby je objąć, choć nie wiem, kto przy zdrowych zmysłach chciałby to robić.

Wąż uniósł ogromny obły łeb bez oczu, pionowa paszcza rozsunęła się i ukazał się oślizgły czerwony język, który zatrzepotał w powietrzu.

„Pachniesz inaczej, Passionario… Ale nareszcie przyszłaś?” – rozległo się pod stropem.

– Ślepy wąż – wyszeptał Benkej. – Nie będzie za łatwo. To chyba w ogóle nie jest najlepszy dzień.

Wąż uniósł się wysoko nad podłogę jaskini, za łbem nastroszył się kolczasty kaptur. Staliśmy na wąskiej półce przy wejściu. Benkej uniósł dłoń i pokazał „w obie strony”. Rozbiegliśmy się, on uniósł miecz, ja uwolniłem ostrze włóczni. Półka po mojej stronie skończyła się, dalej był las spiczastych tworów i spory głaz, a potem szczelina w skale. Rzuciłem tam pochodnię, zahuczała w powietrzu i potoczyła się po skale, sypiąc iskrami, ale nie zgasła.

Posłałem za nią włócznię i skoczyłem, niewiele myśląc, nad dziesiątkami sterczących w górę skalnych kolców, wiedząc, że jeśli zawaham się choćby na moment, nigdy tego nie uczynię.

Spadłem na głaz, poślizgnąłem się i przetoczyłem po nim, a wąż zwinął się błyskawicznym ruchem w moją stronę i uniósł cielsko.

„Nareszcie…” – zasyczał. „Nie możesz wiecznie uciekać, Passionario”.

Oślizgły język grubości mojej dłoni znów wysunął się z paszczy, a potem pękł na dwoje, ukazując żółtawe żądło jak ostrze sztyletu. Łeb odchylił się do tyłu na wygiętej szyi, a ja namacałem swoją włócznię, wiedząc, że nie zdążę jej nadstawić.

I w tym momencie spadł na mnie dźwięk fletu. Potężny w tej komorze, jakby grał olbrzym, plujący rozdzierającymi dźwiękami kołysanki dla Bolesnej Pani. Wąż zwinął się w miejscu i rzucił w stronę, skąd dochodziła muzyka. Benkej, wciąż grając, wskoczył w szczelinę w skale, z której przyszliśmy. Łeb potwora dźgnął w otwór korytarza, dookoła posypały się kawałki skały i wciąż było słychać muzykę. Ślepy wąż cofnął się i znów uderzył, a za każdym razem sypały się odłamki i łeb głębiej wbijał się w otwór, aż wniknął weń i zaczął się wsuwać w korytarz, skąd nadal dochodziły dźwięki fletu Benkeja.

Łeb i kawał cielska przepychały się w głąb korytarza, ale reszta nadal leżała w oślizgłych zwojach na dnie jaskini, poruszając się i wijąc. Zrobiłem jedyne, co mogłem – uniosłem włócznię i wbiłem w sunący obok mnie jak burta łodzi wypukły bok. Ruch cielska omal wyrwał mi włócznię z dłoni, ale ostrze pruło grubą skórę i uginające się jak macka kałamarnicy ciało. Słyszałem przeraźliwy ryk z głębi korytarza, lecz potwór nie mógł zawrócić w ciasnocie, a jedynie sunąć naprzód, prując się na dwoje o moją włócznię. Wciąż z głębi słyszałem dźwięk fletu, a potem wołanie Benkeja: „Wróć po mnie, tohimonie!” – zupełnie wyraźnie, jakby znajdował się tuż za ścianą, a jego głos wibrował jeszcze długo pod stropem.

Cielsko węża wsuwało się w szczelinę coraz szybciej, bryzgając krwią z ciągnącej się za ostrzem rany, aż do zwężającego się końca, który nie schował się już w korytarzu, tylko zwisł bezwładnie, stercząc na dobre osiem łokci, i nie poruszał się. I zdawało mi się, kiedy wchodziłem w następny korytarz, że cały czas słyszę przeklętą kołysankę: