Выбрать главу

porque te vas… porąue te vas…

porque te vas…

Brnąłem przez wijące się korytarze i znów słyszałem szepty, ale odpowiadałem im przekleństwami. Kierowałem się podmuchem powietrza i łopotaniem płomieni mojej pochodni, a po jakimś czasie znów trafiłem do pieczary, w której stała czarna woda, a za ścianą pluskał strumień. Wydawało mi się, że to musi oznaczać, że zaraz wypływa na powierzchnię, choć to nie była prawda, bo strumienie równie dobrze mogą płynąć głęboko pod ziemią i wcale nie musi im się spieszyć do świata pod gwiazdami i niebem.

Wybierałem drogę, z której dmuchało chłodnym powietrzem, i parłem naprzód.

Trwało to bardzo długo. Kiedy idzie się w nieznane, w ciemnościach, a co gorsza, pod ziemią, wszystko trwa bardzo długo.

Potem jednak dotarłem do komory, z której nie widziałem żadnego wyjścia, za to znów usłyszałem syczące szepty, inne jednak niż głos ślepego węża. Coś białego poruszało się w załomach skały, przemykało stamtąd, gdzie padał blask pochodni, i chowało się w cieniu. Ja jednak wciąż słyszałem w głowie głos fujarki, na której grał mój ostatni towarzysz, i przepełniał mnie gniew. Złożyłem włócznię na pół i jednym ruchem schowałem ją wzdłuż kosza podróżnego, a potem wyjąłem nóż tropiciela i przełożyłem do lewej ręki pochodnię. W pieczarze było za mało miejsca, by posługiwać się włócznią.

Nie bałem się, a jednak widząc nagle mżącą lekkim blaskiem wzdętą białą głowę bez oczu, przejrzystą jak ciało morskiego stwora i szczerzącą na mnie lśniące niczym stal zęby, wrzasnąłem i odskoczyłem. Pojawiały się zewsząd, sycząc: „Bałaś się bólu, Passionario?”, „Czekaliśmy na ciebie tak długo…” „Zabiłaś nas, Passionario…” Miały wydęte tułowia, krótkie, pokręcone kończyny i wielkie głowy, szczerzące te żelazne zęby jak zrobione przez kowala, poruszały się, jakby pływały w powietrzu w chmurach jakichś różowych drobinek.

Trwało to mgnienie oka, a potem moja wściekłość wybuchła. Pamiętam wrzask, przeraźliwy pisk roiho i cięcia mojego noża oraz huk płomienia pochodni. Ciąłem, kopałem i dźgałem, wpadłem w taką furię, że wbiłem się w ciasne przejście za ostatnim zawodzącym potworem, dosłownie w szczelinę. A potem wypadłem po drugiej stronie na skały, na dno kolejnej pieczary, i nie miałem już pochodni. Leżałem tak w przeraźliwych ciemnościach, czując zimno, i nie mogłem się poruszyćze zmęczenia. Upiory znikły, słyszałem tylko szmer płynącej wody. Spróbowałem namacać w nieprzeniknionej czerni pochodnię i poczułem, że sunę dłonią po warstwie jakichś wilgotnych porostów albo może mchu, takiego, jaki może rosnąć w jaskiniach. Nie znalazłem pochodni, ale zobaczyłem, że w upiornej ciemności jaskini coś migoce, jakieś punkciki, jakby iskry, może robaczki lub świecące grzyby, jakie ponoć zdarzają się głęboko pod ziemią. Wiedziałem, że jeśli nie znajdę pochodni, czeka mnie tu śmierć. Po chwili znów poczułem podmuch zimnego powietrza, nagle spłynęło na mnie sine światło i na stropie jaskini zobaczyłem dwa gorejące okręgi jak lśniące miedziaki. A potem usłyszałem dalekie szczekanie psa. I pojąłem wreszcie, że patrzę na księżyce, jest noc, a ja wyszedłem z jaskini i leżę na wilgotnym mchu wśród kamieni.

Nie spałem tamtej nocy, tylko siedziałem, patrzyłem przed siebie i czekałem, aż wzejdzie słońce. A kiedy wreszcie wzeszło, mogłem zobaczyć zbocze góry, las i wijącą się spokojnie wśród wzgórz rzekę. Po raz pierw szy od dawna ujrzałem czysty poranek, z błękitnym nie bem i złotym słońcem, widziałem też, że wzdłuż rzeki prowadzi trakt, a daleko za wzgórzami, ledwie widocz ne, migoce morze jak podróżne lustro z polerowanej stali.

Zabrałem swoje rzeczy i ruszyłem w dół, czując się dziwnie, bo wprawdzie uwolniłem się i mogłem podą żyć ku przeznaczeniu, ale co krok przypominałem sobie Benkeja i obiecywałem mu, że wrócę do przeklętej doliny choć na samą myśl cierpły mi plecy.

Sama droga okazała się tak zwyczajna, że nie przypuszczałem, że w kraju zwanym Wybrzeżem Żagli coś podobnego jest w ogóle możliwe.

Jeszcze tego samego dnia po południu minął mnie dwukołowy wózek, na którym siedział jednooki karzeł w szerokim kapeluszu. Najpierw zaproponował mi, żebym kupił od niego czyniące przedmioty, którymi handlował.

Powiedziałem mu, wciąż idąc i w każdej chwili gotów uwolnić ostrze włóczni, że widziałem już niejedno i że trzymam się od Czyniących oraz uroczysk jak najdalej. Wózek jednak nadal skrzypiał obok mnie, a starzec spytał, czy nie mam w takim razie jakichś czyniących rzeczy na sprzedaż. Odparłem, że odpowiedź będzie taka sama i żeby lepiej jechał w swoją drogę.

Wtedy zaproponował mi miejsce na koźle, bo powiedział, że sprzykrzyła mu się samotna wędrówka i chętnie podróżowałby dalej w towarzystwie cudzoziemca, który jest mężem rozsądnym, stroniącym od rzeczy będących zakałą tego świata. Spytałem więc, dlaczego sam je sprzedaje, a on odparł, że po to, by się ich pozbyć.

Wsiadłem więc na jego wózek, który potoczył się traktem z biegiem rzeki.

Mąż ów przedstawił się jako Cień Kruka czy coś podobnego i dzielił ze mną posiłek, a ja miałem wrażenie, że na świecie nie istnieje nic lepszego od wędzonki, sera i świeżego chleba.

Po raz pierwszy od bardzo dawna spałem głęboko i nie śniły mi się żadne koszmary.

Następnego dnia jednak obudziłem się, kiedy słońce stało już wysoko, leżąc na derce przy wygasłym ognisku, a wózka i starca nie było ani śladu. Natychmiast przetrząsnąłem wszystkie rzeczy, jakie miałem w koszu i za pazuchą, ale okazało się, że niczego mi nie ukradł. Znalazłem natomiast czysty gałgan, w który zawinięte było kowcze jelito wypchane siekanym w kawałki wędzonym i suszonym mięsem, tak jak mieli w zwyczaju szykować prowiant w podróż ludzie Wybrzeża, bochenek chleba oraz cebulę. Pojąłem więc, że na tym świecie zdarza się spotykać też ludzi zacnych, nieinteresujących się uroczyskami ani niepragnących obrabować, zniewolić lub zabić każdego, kogo widzą. Zwykłych ludzi, którzy jedzą ser, podróżują na wózkach zaprzężonych w onagery, handlują i nie mają nic wspólnego z imionami bogów.

Rozdmuchałem żar, a potem zjadłem śniadanie, patrząc na rzekę i starając się nie myśleć o niczym, a zwłaszcza o Benkeju. A także o Snopie oraz N’Dele.

Wątpiłem, czy jeszcze ich spotkam, myślałem za to o ognistej strzale, która przecięła niebo, tak jak zapowiadały moje wizje, i po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może to moje przeznaczenie jednak gdzieś istnieje.

Skończyłem jeść, to, co zostało, spakowałem do kosza i usłyszałem skrzyp wioseł. Pomyślałem zrozpaczony, że jak na Nosiciela Losu mam wyjątkowe kłopoty ze zrobieniem choćby kilku kroków, by nie wpakować się w kolejną kabałę.

Łódź pojawiła się zza zakrętu rzeki, była długa, ze złożonym masztem i poruszała się dzięki rzędom wioseł z burt, ale nie wyglądała jak galera. Mąż stojący na dziobie, z cebulą w jednym ręku i rogiem w drugim, krzyknął coś i wiosła stanęły, a łódź sunęła z prądem. Zauważyłem, że nikt na pokładzie nie dzierży pletni, ale i tak kostki mojej dłoni ściskającej kij szpiega zbielały.

– Hej, chłopcze! – krzyknął mężczyzna. – Płyniemy do ujścia! Nie nająłbyś się do wiosła za pół marki miedzią? Lekka robota, płyniemy z biegiem rzeki.

– Całą markę – zawołałem. – Albo pół i jedzenie do miski.

– Pół i jedzenie – odkrzyknął.

I w taki sposób, nareszcie banalnie i bez przygód, dotarłem na brzeg morza, a potem jeszcze dalej, choć to także nie jest cała historia.