Выбрать главу
Neid ją zwano, gdy w dom wchodziła wieszczka mądra, różdżce moc dawała, czarowała wszędy zmysłów obłąkanie, złym niewiastom – rozkosz i radość.

(„Vóluspd – „Wieszczba „Wolwy)

Rozdział 9. Śpiąca królewna

Gród nie jest wielki, więc i Kawerny nie tak trudno znaleźć. Raz pytamy o drogę, potem przemierzamy kręte uliczki i schody, w końcu docieramy pod spory barbakan zwany wieżą bramną. Kute brony są uniesione i można przechodzić swobodnie, nie ma nawet straży, tyle że nad portalem bramy siedzą dwa żelazne gargulce podobne do smoków, które lustrują przechodniów ślepiami, w których drzemie rubinowy blask, i od czasu do czasu prychają płomieniem. Wiercą się na swoich gzymsach, czasem trzepią skrzydłami i to wystarczy, żeby zrobić wrażenie, ale podejrzewam, że to dekoracja.

Kawerny znajdują się na najniższym poziomie grodu, przytulone do muru zaporowego nad rybackim portem i do skalnej ściany wyrzeźbionej w portale, łuki i kolumnady, niczym Petra. Ciemne otwory prowadzą w głąb góry, pewnie to są słynne kawerny, od których dzielnica wzięła nazwę. Być może chodzi o jakieś składy w piecza rach, może systemy cystern. Dzielnica nie jest wielka, to podłużny plac i plątanina zaułków wokół. Budowle nie są ani gorsze, ani mniej pieczołowicie zbudowane niż gdzie indziej, może tylko nieco niższe, mało która kamieniczka ma więcej niż dwa piętra, a jednak unosi się tu specyficzna atmosfera getta. Może dlatego, że jest tłoczno, o wiele bardziej niż w pozostałych częściach miasta. Mimo mroku i sypiącego drobnego śniegu w podcieniach sporo straganów i ludzi. Może nie od razu tłum, ale blisko. Mieszkańcy są bardzo różnorodni. Część to po prostu cudzoziemcy – wyróżniają się wzrostem, niecodziennymi strojami i wieloma odcieniami skóry, ale część to istoty zmienione w dziwaczne stwory, które trudno uznać za gatunek ludzki. Widywałem na tej planecie już niejedno, ale takie nagromadzenie dziwolągów w jednym miejscu sprawia, że trudno patrzeć bez bólu. Są mutacje, które były najwyraźniej celowe i chyba niezupełnie się udały, oraz całkiem przypadkowe, wyglądające jak ślady schorzeń albo cudacznych krzyżówek ludzi i roślin, owadów lub morskich stworów.

Oto karzeł prowadzi na smyczy bardzo wysoką nagą dziewczynę porośniętą płowym futrem w czarne, zygzakowate pręgi, z ostrymi uszami pantery, wijącym się ogonem i szponami jak sztylety. Dziewczyna ma pałające złotem kocie oko, ale tylko jedno, bo drugie pokrywa bielmo, sześcioro piersi, coraz mniejszych, patrząc w stronę podbrzusza, i garnitur ostrych zębów, które szczerzy co chwilę. Mijają siedzącego, okutanego podartym, wyleniałym futrem osobnika, który wygląda jak kawałek rafy koralowej, jakby porastały go całe kolonie morskich skorupiaków, w tłumie miga mi łysy mężczyzna, któremu z półkożuszka wyrastają cztery ręce. Górna para jest umięśniona i potężna, dolna chuderlawa i pokręcona. Dziewczęta okryte wzorzystą, pokrytą drobną łuską skórą, wyglądające jak człekokształtne węże dusiciele, stoją grupką pod jakąś oświetloną tawerną i zaczepiają przechodniów niczym dziwki, i być może tym właśnie są.

Unosi się nad tym atmosfera tymczasowości i biedy skrzyżowana z klimatem wschodniego bazaru. Towary wykładane na płachtach albo wprost na udeptanym śniegu są ubogie i często własnej roboty. Jakieś chodaki i kierpce o najróżniejszych kształtach, jakieś elementy przyodziewku, jakieś graty.

Mury pstrzą napisy w różnych językach i alfabetach, na gotyckich konstrukcjach brakuje utrąconych czołganek lub pinakli, zdarzają się okna, w których stłuczono kryształowe szyby i zastąpiono je rybią błoną albo parcianą szmatą z worka. Na ulicy w śniegu walają się odpadki. A mimo to Kawerny wydają się bardziej żywe niż pozostałe części miasta.

Przeciskamy się przez tłum, w końcu lądujemy w jakiejś tawernie. Jest tłoczno i hałaśliwie, jednak znajdujemy miejsce z brzegu jakiejś ławy. Piwo jest tu inne, jakby egzotyczne w smaku i pachnie piernikiem, a podają je w naczyniach podobnych do tykwy. W kącie dostrzegam grupkę ludzi palących jedną faję wyglądającą jak drewniana rura, w środku coś bulgoce, ale dym jest tak nafaszerowany alkaloidami, że można by go kroić i sprzedawać w zaułkach Bogoty. Nawet ich nie zaczepiam. Po pierwsze, nie tego szukam, po drugie, mają nieprzytomne, rozmazane twarze i nie da się z nimi dogadać.

– Nie znajdziemy go tak łatwo – powiada Grunaldi. – Tymczasem on może znaleźć nas i wcale mi się to nie podoba.

– Wiem – wyjaśniam. – Nie chodzi mi tylko o Szkarłata. Coś mi mówi, że w takim miejscu najwięcej się można dowiedzieć.

Rzeczywiście dość szybko ktoś się do nas dosiada, ale zwykle są to ludzie, którzy chcą coś sprzedać, kupić lub zamienić. Najczęściej coś z naszych ubrań, przy czym szalonym powodzeniem cieszy się płaszcz Warfnira, który ktoś chce wymienić a to na kapotę z połyskliwego futra kojarzącego się z morskim ssakiem, a to na okrycie wyglądające jak bezkształtna sterta martwych szczurów, z łapkami i płaskimi woreczkami wypatroszonych łbów. Oferty zostają odrzucone. Osobnik o dziwacznie zniekształconej twarzy przywodzącej na myśl krokodyla oferuje nam tani nocleg, jakiś przyzwoicie ubrany jegomość z krótką siwą brodą i włosami ściągniętymi srebrną opaską, pijany jak szpadel, przeprasza nas stukrotnie, po czym błaga, żebyśmy pozwolili popatrzeć mu w oczy Sylfany, bo są „jak gwiazdeczki”. Jegomość jest sympatyczny, więc zgoda zostaje udzielona, jednak nie dowiadujemy się od niego nic na żaden istotny temat, za to wiele o tym, jaka piękna jest nasza wojowniczka i jakimi jesteśmy szczęściarzami. Po osiemdziesiątym zapewnieniu, że jej oczy są jak gwiazdeczki, zmieniamy w końcu lokal.

Zachodzimy do kolejnych tawern, snujemy się po ulicach. Gna mnie nieokreślony instynkt. Czegoś szukam i mam przeczucie, że znajduje się blisko. Jakiś ślad, może punkt zwrotny? Wydaje mi się, że nie chodzi o Szkarłata. Jest tylko męcząca, nieokreślona intuicja, wrażenie, że coś ważnego mijam o krok. Uczucie jest tak intensywne, że trzęsą mi się ręce, nie mogę usiedzieć na miejscu, tylko wałęsam się i zaglądam w rozmaite kąty.

Coś jest nie tak i wydaje mi się, że mam to przed twarzą.

Tylko że niczego nie widzę.

W którejś tawernie dosiada się do nas jakiś wielki osobnik, kolejny uciekinier z wyspy doktora Moreau. Z łysej czaszki wystają mu jakieś naroślą niczym rekinie płetwy, ułożone rzędami jak zęby piły, co nadaje mu smoczy wygląd, jedną rękę ma skurczoną i podobną do małpiej, ale z monstrualnymi szponami jak brzytwy, trzyma ją przy piersi i okrywa połą płaszcza; gdy rozchyla usta, widać wielkie kły, których nie powstydziłby się pawian.

Kaleczą mu wargi i język, mówi przez to trochę niewyraźnie i do tego sepleni.

– To wy jesteście ci Czyniący, którzy bili się z naszymi w porcie, omal zabili mistrza Fjollsfinna, a potem nagle zostali przyjaciółmi? Wszyscy o tym gadają.

– To my – odpowiada sucho Warfnir.

– Ja jestem Platan. Miałem zostać Bratem Drzewa, ale okazało się, że jestem niegodny, Ogród mnie okaleczył i odrzucił… Ja rozumiem… Jestem cierpliwy… Czekam, aż mistrz Fjollsfinn wynajdzie lekarstwo. Lecz musicie mu to ode mnie powiedzieć! Musicie mu powiedzieć, że ja, Platan, nie boję się i błagam go o jeszcze jedną szansę. Muszę wejść jeszcze raz do Ogrodu. Muszę go zobaczyć. I powiedzcie jeszcze Fjollsfinnowi, że źle zaczyna się dziać tu, w Kawernach. Pojawiają się dziwni ludzie, którzy opowiadają w karczmach o amitrajskiej bogini albo0 królu Węży. Odrzuceni Przez Lodowe Drzewo zaczynają się burzyć, nie chcą czekać na lekarstwo. Napadają na ludzi, są szaleni. Fjollsfinn dał im dom w Kawernach i chce znaleźć dla nich lekarstwo, ale oni chcą być potworami. Dlatego mówią, że pójdą do króla Węży, bo on przyjmuje każdego i pozwala każdemu być jak zwierzę. Mówią, że jak Ogród zrobił z nich bestie, to oni będą teraz tak żyć. Powiedzcie Fjollsfinnowi. Ja, Platan, nie chcę być jak bestia. Zostałem odmieńcem, ale dalej chcę służyć Ogrodowi. Powiedzcie mu.