– Powiemy – odpowiadam. – Powiemy na pewno. Platanie, gdzie można spotkać Odrzuconych Przez Drzewo?
– Nie chodźcie tam! To tam, gdzie mieszkamy, na ulicy Bednarzy i przy Czatowni. Mają swoje tawerny, ale nawet do nich nie wchodźcie. Tam nawet strażnicy się nie zapuszczają.
– Nazywam się Ulf Nitjsefni. Mieszkam w mieście na górze, bo jestem gościem Fjollsfinna, i pomówię z nim o tobie. Ale chcę, żebyś się wywiedział, kto rozpowiada o królu Węży i o tej jakiejś bogini. Zapamiętaj nas, jak tu siedzimy. Od jutra codziennie któreś z nas, kiedy uderzy sześć dzwonów, będzie siedziało w tawernie „U Śledzia”, pierwszej w Kawernach za wieżą bramną, na ulicy, którą zwą Bławatną. Przyjdź, to dostaniesz siekańca, i powiedz, jeśli się czegoś dowiesz. Teraz dam ci markę srebrem. Wypatrz, kto podburza ludzi, jak wygląda i gdzie bywa. A szczególnie wypatruj niewysokiego Amitraja… – Tu opisuję Szkarłata najlepiej jak umiem, licząc na natychmiastową reakcję, ale oczy Płatana zostają niczym błękitne karbunkuły: bez wyrazu, za to patrzące z uwagą.
Wydaje mi się, że widzę na jego upiornej twarzy chimery cień nadziei.
Niedługo potem wychodzimy. Niby dowiedziałem się tego, co chciałem, ale wciąż mnie nosi. Głęboki niepokój i nieokreślone przeczucie. Może po prostu nabawiłem się nerwicy?
Kręcimy się po zaśnieżonych ulicach, ostrożnie myszkując na granicy zakazanego obszaru, gdzie mieszkają Odrzuceni Przez Drzewo.
– Tam go nie będzie – mówi Sylfana. – Jeśli tam mieszkają sami odmieńcy, to trudno byłoby mu się schować. Myślę, że raczej siedzi gdzieś między kupcami…
Ale ja staję jak wryty. Czuję, że kręgosłup zmienił mi się w słup lodu, ciarki przenikają całe moje ciało, jak przy uderzeniu hiperadrenaliny.
– Cicho! – wołam.
– Ale co…
– Wszyscy cicho! Ani słowa!
Zastygają z wyrazem zdumienia na twarzach, a ja nasłuchuję.
Gdzieś daleko ktoś nuci. Stłumionym głosem, lec czysto. Nuci coś, co kompletnie tu nie pasuje i wydaj mi się niepokojąco, dręcząco znajome.
Trwam tak przez chwilę z uniesioną ostrzegawczo ręką, ale nic już nie słychać.
– To gdzieś tam – rzucam i słyszę, że mam zmienio ny głos. – Biegiem!
Nie pytają o nic i puszczamy się galopem w plątanin pustawych uliczek w sąsiedztwie ulicy Bednarzy.
Przeskakujemy jakieś beczki i dwukołowy wóz opar ty o ścianę, zaglądamy w zaułki. Sięgam pod kurtę i po prawiam nóż. Słychać jakieś odległe wrzaski, tupot, ale nic więcej. Drażniąca melodia zanikła.
A potem nagle ponownie zastygam z uniesioną ręką, bo znów słyszę.
I rozpoznaję bez żadnych wątpliwości, z uczuciem, jakby moje serce wybuchło. „Nakarmić kruki”. Carlos Saura. Ballada z filmu. Stara hiszpańska piosenka. Ponadstuletnia, ale o życiu dłuższym niż sam film, nagrywana wielokrotnie w przeróżnych wersjach, nawet całkiem niedawno.
Piosenka.
Z Ziemi.
Znowu zrywam się do biegu, moi ludzie za mną. Wypadamy na obwodową ulicę ciągnącą się wokół muru zaporowego, zupełnie pustą. Okna są tu ciemne i martwe, tylko gdzieś z oddali dobiega głos śpiewający wyraźnie po hiszpańsku. W kółko to samo.
A potem tupot, trzask i krzyk.
I piosenka dobiegająca z mrocznego zaułka.
Wchodzimy tam w szyku – ja przodem, Warfnir i Grunaldi po bokach, Spalle i Sylfana z tyłu jako ubezpieczenie.
Słyszę, jak dobywają z cichym zgrzytem mieczy, a ja mam tylko nóż pod pachą. Mam trzy miecze, w tym mój doskonały Nordland, ale do miasta nie zabrałem żadnego. Lodowy Ogród uchodził za bezpieczne miejsce.
Zaułek kończy się ślepo niewielkim, kanciastym podwórkiem w kwadracie gotyckich murów. Widzę pokraczne plecy czterech zmutowanych Odrzuconych Przez Drzewo. Jeden z nich ma złożone anielskie skrzydła, drugi zad i nogi jelenia, trzeci zwija się niemrawo na ziemi, zaciskając dłonie na własnej szyi, krew tryska mu spomiędzy palców.
A pod ścianą dostrzegam chłopaka poniżej dwudziestki, niewątpliwie miejscowy, chudy i żylasty, o pociągłej twarzy i jaskraworudych włosach, ubrany w podniszczone spodnie i krótką kurtę, jakby lekko chińskie z wyglądu, trzyma dwumetrowy kij, może laskę podróżną. Stoi pochylony, na szeroko rozstawionych nogach. Pod jego stopami leży jakiś kask, podobny do hełmu tropikalnego. Chłopak stoi nieruchomo i czeka na jakiś ruch tamtych.
I śpiewa po hiszpańsku.
Trwa to wszystko ułamek sekundy, kiedy lustruję sytuację i wzywam Cyfral, która pojawia się w rozbłysku tęczowych iskier, irytująco kiczowata jak zawsze.
Odrzuceni usłyszeli ich kroki, odwrócili się momenta’ nie, patrząc groźnie spod zniekształconych łbów i wa cząc. Drakkainen uniósł pojednawczo ręce, Warfnir i Grunaldi podeszli bliżej jego boków. Spalle i Sylfana odwrócili się do wylotu uliczki z wyciągniętymi mieczami.
– Tylu was potrzeba przeciwko jednemu chłopakowi, Bracia Drzewa? Zostawcie dzieciaka.
– Nie służymy Drzewu – odparł jeleniowaty mutant. – To nie wasza sprawa. Chyba że spieszno wam zginąć.
Impas nie trwał nawet sekundy. Po prostu wszystko ruszyło, jakby ktoś zwolnił stop-klatkę.
Anioł rozłożył skrzydła, zasłaniając widok, i runął na Drakkainena, wystawiając przed siebie paskudne, zakrzywione ostrze podobne do egipskiego sierpa bojowego, dwaj inni skoczyli na Warfnira i Grunaldiego, szczęknęły miecze, chłopak machnął ze świstem swoim kijem, na końcu pojawiło się wąskie ostrze. Drakkainen wywinął się obrotem w prawo, puszczając sierp wzdłuż swojego ramienia, przechwycił nadgarstek anioła i obrócił się nagle w drugą stronę, zakładając mutantowi kotegaeshi. Stwór fiknął w powietrzu kozła i gruchnął o bruk, Drakkainen ciął go zdobytym sierpem i przeskoczył w stronę drugiego, o twarzy pokrytej kolcami. Grunaldi odbił szybkie cięcie na gardło, ale tak silne, że rzuciło go o ścianę.
Vuko przerzucił sierp do drugiej ręki, wyjął nóż i cisnął w przeciwnika Ostatniego Słowa, po czym uchylił się przed szerokim cięciem kolczastego, ciął go w ścięgno Achillesa, zwalając na ziemię, i w przelocie rozpruł mu bok klatki piersiowej. Warfnir przebił na wylot swojego przeciwnika, odepchnął go kopniakiem, uwalniając ostrze, po czym przerąbał mu ukośnie szyję i skoczył na tego, z którym wciąż borykał się Grunaldi.
Anioł tymczasem podkurczył nogi i wstał, pomagając sobie skrzydłami; powalony przez Warfnira również zebrał się w sobie i dźwignął do pionu, chwytając się ściany; kolczasty zaczął się gramolić, ignorując rozrąbane żebra, szeroką ranę w boku, z której sterczały strzępy płuca, i bezwładną stopę.
– Nie jest dobrze – oznajmił Vuko. – Pokaż mi pieśni.
– Nic nie ma – wyjąkała Cyfral przerażona. – Oni to mają w sobie! Zamknięte w organizmie.
– Zamknięte, co? Przeskanuj mi tę juchę!
– Jest! – pisnęła. – Nawet całkiem sporo.Drakkainen odwrócił się i odchylił do tyłu, unikając skośnego cięcia, po czym kopnięciem złamał kolczastemu kolano i ciął w nadgarstek po ścięgnach. A potem odrzucił sierp, przyklęknął i obiema dłońmi zagarnął parującą krew z kałuży oraz śnieg zmieniony w rudą breję.
– Perkele lamitaa! – wrzasnął i wyrzucił ręce w stronę przeciwnika, mając przed oczami cząsteczki wody, pękające wiązania i wysoce reaktywne błękitne atomy wodoru, łączące się w cząsteczki, w otoczeniu gazowego tlenu naładowanego energią.