Выбрать главу

Błysnęło, kolczasty runął na wznak z płonącą twarzą, z jego rany w boku zionął ogień. Drakkainen odwrócił się do pozostałych, a w każdej dłoni miał tańczący, trzaskający płomień.

– No dalej, pokrako – powiedział. – Make my day, punki.

Huknęło. Z jego dłoni trysnęły strugi ognia. Jeden z Odrzuconych zmienił się w pochodnię, miotając się po bruku i płonąc, anioł przetoczył się po ścianie, wydając z siebie przeraźliwy pisk i usiłując zgasić pożogę tryskającą z jego rany jak z dyszy silnika rakietowego. Bez skutku. Każda kropla jego krwi natychmiast wybuchała jak gazolina i zapalała następne.

Jeleniowaty wystartował w stronę wylotu uliczki jak bolid. Warfnir i Grunaldi równocześnie ustąpili mu z drogi i cięli po nogach, a następnie nadal równocześnie przebili klatkę piersiową i chwyciwszy za rogi, przywlekli Drakkainenowi i cisnęli u jego stóp. Pochylił się i zagarnął więcej śniegu z krwią.

– Żryj to! Kusipaa!

A potem odwrócił się, ciężko dysząc, i spojrzał na chłopaka, który nie odkładał swojego kija, tylko patrzył na nich z szeroko otwartymi oczami.

Vuko strzepnął błękitne płomyki z palców, wytarł dłonie czystym śniegiem i odzyskał swój nóż.

– Śpiewałeś, chłopcze. Hablas espańol, muchacho? Młodzieniec zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział

ani nie opuścił kija, który trzymał oburącz, swobodnie, samymi kciukami, z ostrzem schowanym do tyłu pod pachą. Przeskakiwał po nich wzrokiem, patrząc mniej więcej w połowie sylwetki.

– Skąd znasz tę piosenkę? – zapytał Vuko. A potem, wysiliwszy pamięć i umysł, zapytał raz jeszcze topornym amitrajskim.

– To modlitwa odpędzająca demony i usypiająca Bolesną Panią. Byłeś może w jej dolinie? – odpowiedział chłopak w tym samym języku.

– Źle mówię amitrajski – wydukał bardzo wyraźnie Drakkainen. – Umiesz mowie żeglarzy? Skąd znasz piosenka? Okropnie ważne.

Młodzieniec wyprostował się nieco i uniósł włócznię, bardzo powoli oparł ją pionowo na bruku i powtórzył to samo w języku Wybrzeża Żagli.

– Nie wiedziałem, że tak kochasz muzykę – wysapał Grunaldi, po czym zdjął swoją skórzaną czapeczkę i otarł spocone czoło.

– Chłopcze, kim jest ta Bolesna Pani? Widziałeś ją? Skinął głową.

– Raz widziałem. Co masz z nią wspólnego? Też jesteś Pieśniarzem? Spaliłeś Odrzuconych Przez Drzewo.

– Przybyłem zabrać ją do domu. Ją i kilku innych.

– Zabrać do domu? Gdzie?

– Daleko – odparł Drakkainen, nie wiedzieć czego z przekonaniem, że dzieje się coś niebywale doniosłego. – Do kraju, który jest bardzo daleko stąd. Tam, skąd pochodzą. Wiesz, gdzie ona jest? Potrafiłbyś mnie tam zaprowadzić?

Chłopak wypuścił kij, a potem osunął się po ścianie i zamarł tak w kucki.

– Spadłeś razem z gwiazdą? – zapytał z wysiłkiem. – Z ognistą gwiazdą lecącą z nieba pod koniec lata w zeszłym roku? Na wybrzeże?

Drakkainen przełknął ślinę.

– Tak. Spadłem z gwiazdą. Dlaczego płaczesz?

– Przebyłem bardzo daleką drogę, żeby się z tobą spotkać – rzucił głucho chłopak. – Wielu zginęło, żebym tu dotarł. Jestem Nosicielem Losu i myślę, że mam ci wiele do powiedzenia. Zależy od tego los nieprzeliczonej ilości ludzi. Tak, wiem, jak trafić do jej doliny, i zaprowadzę cię tam, ale najpierw musisz wysłuchać wszystkiego, co chcę powiedzieć, a to może być długa historia.

– Myślę, że mamy trochę czasu – rzekł Drakkainen ostrożnie. – Chodź z nami. Musisz wykąpać się, zjeść coś i ochłonąć. Tam, gdzie mieszkamy, jest bezpiecznie, a ty zamieszkasz tam razem z nami.

– Kto to jest? – zapytała Sylfana.

– Nie wiem. Ale zdaje się, że to, co wie ten chłopak, to są najważniejsze na świecie wieści. Idzie z nami i nawet włos nie może mu spaść z głowy, choćby rzucili się na nas wszyscy obłąkańcy w Kawernach.

– Długo tu mieszkam – odpowiedział chłopak i podniósł z ziemi swój kask. – I umiem przejść przez tę dzielnicę. Nie trzeba się o mnie martwić. Nazywam się Filar, syn Oszczepnika. Tu mówią na mnie Fyalar Kamienny Ogień.

– Trzeba. Jesteś cenny – odparł Drakkainen twardo.

– Tam, gdzie mieszkam, mam swoje rzeczy. Chcę je zabrać, potem chętnie pójdę z wami.

Weszli razem z nim do kamieniczki, gdzie w dość dużej, oświetlonej gazowymi lampami sali podzielonej przepierzeniami na mniejsze klitki Filar znalazł swoją, z plecioną matą na podłodze i ni to koszem, ni to plecakiem stojącym obok. Patrzyli w milczeniu, kiedy się pakował metodycznymi, oszczędnymi ruchami, tylko Sylfana pomogła mu, zwijając matę i zdejmując suszące się na sznurze ubranie. Ostatnią rzeczą, którą spakował, była żelazna kula wielkości dużej śliwki. Zawinął ją pieczołowicie i ułożył na wierzchu pod pokrywą.

Chłopak doskonale wie, co to jest wanna, kurki też nie sprawiają mu trudności. Spalle idzie na dół, do miejsca, które doprawdy trudno nazwać inaczej niż „recepcja”, i zamawia kolację. Przynoszą po półgodzinie, ale Filar nadal siedzi w łazience i słychać stamtąd plusk wody, zdaje się, że w Kawernach nie miał często dostępu do takich luksusów. Może należy też dodać, że ledwo uszedł z życiem, a takie doświadczenie z jakichś przyczyn pozostawia człowieka zmęczonym.

W końcu wychodzi, przebrany w zniszczoną, lecz czystą odzież, i siada przy stole, przynosząc własne sztućce. Ludzie Ognia używają jedynie noży, a jedzą zwykle palcami, chyba że mają do czynienia z zupą, wtedy sięgają po łyżki. Filar zaś ma specjalny nożyk z rozdwojonym końcem, którego używa z wielką wprawą jak widelca, oraz coś w rodzaju szerokiej pesety, którą posługuje się jak pałeczkami. Siedzimy wokół stołu, ja przepycham jakieś kęsy przez ściśnięte gardło i mam ochotę potrząsnąć chłopakiem i wydusić wszystko, co jest potrzebne, ale przecież obiecałem wysłuchać opowieści. W tym świecie opowieść to rzecz święta. Film, teatr i książka naraz. U nas historie nie budzą już takiej ekscytacji. Jesteśmy nimi przesiąknięci, przekarmieni i uodpornieni. Oddychamy nimi i mówimy.

Czekam zatem. Układ to układ. W hotelu Fjollsfinna gotują jednak dużo lepiej niż w tawernach.

Moi ludzie obserwują operacje Filara ze sztućcami jak występ iluzjonisty, Sylfana nagle przypomina sobie, że jest siostrą styrsmana, trzyma więc mięso koniuszkami palców, zaczyna zamykać usta podczas żucia, a do tego dyskretnie wyciera zatłuszczone dłonie w suknię. Pełen Wersal.

Dla zabicia czasu opowiadamy mu pokrótce, kim jesteśmy i co zamierzamy zrobić. Słucha uważnie i kiwa czasem głową. Wydaje się przedziwnie poważny jak na swój wiek, ma też wiele drobnych blizn i myślę, że przeszedł niejedno. Jest w nim coś szczególnego. To nie jest zwykły młodzik.

Filar ociera w końcu usta serwetką, prostuje się przy stole, a potem sięga za pazuchę i wyjmuje małą fajkę z główką z jakiegoś zielonkawego kamienia oraz płaskim ustnikiem, podobną do miniatury indiańskiego kalumetu. Kamienieję z wrażenia, patrząc, jak wyjmuje jeszcze woreczek z miękkiej skóry i rozsznurowuje.

Wyciągam swojego dublina i kładę na stole. Chłopak unosi lekko brwi i pyta, czy chcę jego bakhunu, a ja mam ochotę serdecznie go uściskać i rozumiem, że zetknęło nas przeznaczenie.

Wącham, rozcieram w palcach. Liście są szeroko cięte i jasne. Pachną trochę jak burley, ale są w tym i słodkie nuty arabskich tytoni do sziszy oraz jakiś korzenny, lepki dodatek. Zapalam bardzo ostrożnie odrobinę i na ustach pojawia mi się uśmiech. To nie jest dokładnie tytoń, pewnie, że nie, ale coś bardzo podobnego. Wystarczająco podobnego, żebym wiedział, że ta planeta nadaje się do zamieszkania.