Przynoszę chłopakowi płonącą drzazgę, którą odpalam w kominku. Filar opada na oparcie krzesła, pyka przez chwilę, wodząc po nas oczami, a potem zaczyna mówić.
Trwa to do późnej nocy, kiedy zmuszamy się, żeby położyć się spać, a zaraz po śniadaniu chłopak kontynuuje opowieść. Mówi składnie, starannie buduje zdania, więc staram się nie przerywać i nie zadawać pytań, przynajmniej dopóki nie skończy. Często brakuje mu słów w języku Wybrzeża, przechodzi wtedy na amitrajski, muszę pomagać i tłumaczyć, i trwa to długo, ale za to okazuje się, że moja pamięć zaczyna się odblokowywać i przypominam sobie coraz więcej słów.
Kiedy kończy na tym, jak wsiada na łódź, która miała wysadzić go u ujścia, tymczasem niezbyt brutalnie, ale jednak przemocą powiozła prosto do Lodowego Ogrodu, nie mogę usiedzieć w miejscu.Wszyscy idą odespać sesję, a ja siedzę przy stole i myślę. Mam bardzo dużo do przemyślenia. Sytuacja, która moim zdaniem do wczoraj była po prostu skomplikowana, teraz zmieniła się w piekielną chińską łamigłówkę. Teraz to konkurs rock and rolla na polu minowym. Myślę też o tym przedziwnym dzieciaku, który przez niespełna dwa lata zdążył być cesarzem – władcą świata, dowódcą, włóczęgą, niewolnikiem, robotnikiem portowym, kapłanem, szpiegiem, członkiem eskorty karawany i Bóg wie czym jeszcze. Który posługiwał się pięcioma imionami, dziesiątki razy próbowano go zabić na najróżniejsze sposoby, stawał przeciwko potworom, Czyniącym, zabójcom, wojownikom i wciąż żyje. A do tego jest prawowitym następcą tronu cesarskiego, co także może mieć znaczenie.
Kanarek znajduje Fjollsfinna w szklarni. Pod kryształowym dachem ciągną się rzędy jakichś sadzonek, król siedzi przy bazaltowym stole i ogląda z niesmakiem maleńką fioletową bulwę, którą trzyma w drewnianych szczypcach. Normalnie zainteresowałoby mnie, co robi, ale jednak nie dzisiaj. Znów zaczął zapuszczać siwą brodę, która zmienia go w jakiegoś surrealistycznego króla Leara.
– Freihoff” jest w Amitraju – powiadam bez ogródek. – Przejęła władzę nad największym imperium na kontynencie i prowadzi tam eksperymenty społeczne na skalę globalną. Mamy przeciw sobie również coś w rodzaju imperium Mongołów albo cesarstwa chińskiego, które stawia świat na głowie, a nie tylko van Dykena. Zlokalizowałem też Passionarię Callo. Jest stosunkowo niedaleko, w górach na południe od Pustkowi Trwogi, tylko że zwariowała. Pogrążyła się w czymś w rodzaju magicznej katatonii i kontroluje całą dolinę. Układ sił się troszeczkę zmienia, profesorze Fjollsfinn, i co byś nie mówił, obaj mamy problem.
– Amitraj jest za daleko – odpowiada trochę niepewnie. – Nie mogą tu dotrzeć.
– Twoi koledzy nie przejmują się takimi bzdurami jak to, co jest możliwe albo sensowne. Są bogami, nieprawdaż? Problem nie w tym, co zrobią, ale w tym, czego będą próbować. A jak ci się zdaje, czego? W tej sytuacji konfrontacja pomiędzy tymi dwojgiem jest nieunikniona. Dwie pozostałe siły: Callo, która została depresyjną boginią w śpiączce, oraz my w tym twoim bazaltowym Disneylandzie, stanowimy element gry. Czymś, co oboje będą próbowali połknąć. Chodzi o zasoby pieśni bogów. Coś, przy czym wzbogacony uran jest wart tyle, ile owocowe żelki.
– Chwileczkę… Skąd ty to wszystko…
– Jestem zawodowcem. I mam swoje sposoby. Wiem znacznie więcej, niż ci się wydaje. Między innymi to, że masz już szpiegów obojga w mieście. Wydaje się, że siedzą głównie w Kawernach, ale to pozór. To nie są ludzie, którzy przestraszą się smoków nad bramą albo pieśni bogów. Już podburzają twoich mutantów i jak dobrze pójdzie, będziesz miał bunt. Co zrobisz? Poślesz wojsko, żeby uspokoiło Kawerny? Tuż przed wojną? Koncepcja biernego siedzenia w twierdzy wydaje mi się obecnie mocno wątpliwa.
– Mutanci mają u mnie azyl. Nikt ich nie niewoli ani nie zabija. Nigdzie na świecie nie mają tyle swobody. Usiłuję opracować lekarstwo, które odwróci proces. Dlaczego mieliby…
– Przestań już grać, profesorze. Znam już twój archetyp. Nie mówię o tych nieszczęśnikach, którzy tu trafili przypadkiem, ale o ofiarach twoich własnych eksperymentów. Jesteś marnym strategiem i nie mam tu na myśli twoich umiejętności szachowych, bo celowo przegrywasz, żebym zaczął cię lekceważyć. A ja nie mam zamiaru. I też żaden ze mnie polityk. Dlatego nie da się mnie wciągnąć w żadne intrygi, bo jestem urządzeniem bojowym. Prostym jak cep. Powiedzmy, że możesz chcieć mnie kontrolować. Szantażem, siłą, możesz próbować wziąć moich ludzi na zakładników, tylko po co? Zapewniam, że to się może nie udać, za to bardzo drogo kosztować. Bo wchodzimy tu na moją działkę. W mroczną dziedzinę praktyki operacyjnej. Masz potężnych wrogów, którzy są też moimi wrogami, więc przestań kombinować. Jestem tutaj, żeby posprzątać cały ten bałagan. Mam zostawić ten świat w miarę możliwości takim, jaki był przed waszym przybyciem. Proponuję ci sojusz.
– Świetnie, ale obawiam się, że niewiele możesz zrobić. Zaatakujesz Amitraj?
– Mam ich usunąć z tego świata. Dosłownie. Albo wsadzić do promu i odesłać na Ziemię, albo zlikwidować. Zabić. Pogrzebać na bagnach. Nie przyjechałem toczyć wojen ani prowadzić polityki. Dlatego chcę twoich asasynów, bo nie masz pojęcia, co z nimi robić.
– Co takiego?
– Twoja bajka. Twój jungowski archetyp. Wcale nie „Jądro ciemności”, tylko Harun al Rashid. „Starzec z Gór”.
Co tak patrzysz? Przecież to oczywiste. Zamek, a w nim mędrzec, który ma niewielką armię, ale za to fanatycznie mu oddanych nadludzi. Potencjalnych skrytobójców. Takich, którzy zlikwidują wodza i uniemożliwią bitwę, zamiast ją toczyć. Ludzi, którym ich mistrz pokazał naocznie raj, do którego zmierzają. Znajome? Al Rashid posługiwał się haszyszem i dekoracjami, ty masz pieśni bogów i Lodowy Ogród, co jest jeszcze lepsze. Nie podoba mi się to, ale rozumiem. Przynajmniej z technicznego punktu widzenia pomysł jest niezły. Miałeś na końcu języka: „Co mi po takim sojuszu?”, więc pozwól, że ci wytłumaczę. Jesteś naukowcem. Ksenoetnologiem. I jeszcze historykiem porównawczym, o ile pamiętam, stąd te wodzowskie zapędy. Ale ja jestem agentem operacyjnym. Nie wykorzystasz tych twoich asasynów, bo nie masz pojęcia o praktyce polowej. Nawet nie wiesz, czego ich nauczyć. Same mutacje podnoszące potencjalne możliwości nie wystarczą. Nie sztuka wykuć miecz. Żeby mieć z niego pożytek, potrzebna jest jeszcze umiejętność szermierki i to ci właśnie oferuję. Szermierkę. Praktykę wywiadu, sabotażu, skrytobójstwa. Przeciwko twoim śmiertelnym wrogom. Oferuję ci też możliwość ewakuacji. Im nie. Jesteś uczonym, co ci po badaniach, których nigdy nikomu nie pokażesz? Zanim sobie z nimi poradzimy, możesz kontynuować badania, a kiedy wrócisz, będziesz miał materiał, jakiego świat dotąd nie widział. I będziesz jedyny na Ziemi, skoro program jest zawieszony. Jedyny ekspert od pozaziemskiej kultury. Że będziesz miał trochę dziwną czaszkę? To ci tylko doda wiarygodności i popularności. Mogło być gorzej, nawet ci z tą makietądo twarzy. Przemyśl to. I nic nie wyjdzie z jakichkolwiek twoich planów, jeśli tych dwoje przyjemniaczków i naprawiaczy świata rozedrze cię na strzępy.
– Co proponujesz? Co można w ogóle zrobić?
– Według moich źródeł van Dyken namierza dolinę Passionarii i jest na tropie. Musimy ją ewakuować, zanim on ją dopadnie. Zwinąć Panią Bolesną, jak się da, zabrać stamtąd czynnik „M” i przywieźć tutaj. I to natychmiast.
– Jak? Jest zima.
– Nie planujemy wojny, tylko niewielką chirurgiczną operację. Wysil mózg i użyj magii. Mam już pewne pomysły. Będziemy musieli przygotować parę rzeczy, a realizacją już ja się zajmę. Będziesz musiał stworzyć dużo rzeźb z lodu o różnych właściwościach. I jeszcze jedno. Nie dręcz Tweetyego, nic nie wie.