Выбрать главу

– Kogo?

– Tego magicznego kanarka. Nic nie nagrał. Trzymam go w odległej łazience, przy płynącej wodzie, za zamkniętymi i wygłuszonymi drzwiami, a kiedy zbieram informacje na mieście, też nie korzystam z jego usług, lata przy mnie, tylko kiedy szukam ciebie. Do rzeczy. Passionaria Callo to obecnie bezpańska bomba, która tkwi w swojej dolinie i czeka, aż ktoś ją sobie przywłaszczy. Jeśli zrobi to van Dyken, możemy zacząć się żegnać. Dociera to do ciebie?

– Dociera. Przestań mnie łajać. Nie kręcę, tylko jestem zaskoczony. Powiedz, co mam robić, to się tym zajmę. Podobno to ty jesteś od praktyki. Ja nie wiem nawet, od czego zacząć.

– Dobra. – Siadam po drugiej stronie stołu i opieram się wygodnie, po czym wyjmuję fajkę. – Dawaj papier i coś do pisania. Punkt pierwszy: jak długo powstawał lodowy drakkar?

– Szybko. W kilka dni. Problem polega na wymyśleniu koncepcji i stworzeniu, powiedzmy, zaklęcia. Ale to już mam. Pracowałem nad nim miesiącami metodą prób i błędów, lecz jest gotowe. Możemy mieć taki drakkar na pojutrze. Tylko że zatoki i wszystkie rzeki zamarzły. Staniesz pięć mil od wybrzeża i co? Na piechotę? Nie stworzę ci samochodu. Pieśń Ludzi nie pozwoli.

– Zaraz. Po kolei, na wszystko są sposoby. Da się go zmodyfikować?

– To potrwa dłużej, bo trzeba będzie popracować nad programem. Modyfikacja nie może naruszyć Pieśni Ludzi, trzeba ją oszukać, obejść zabezpieczenia.

– Dobra, wrócimy do tego. Czy istnieje jakiś sposób neutralizacji magii?

– Można przechwycić czynnik „M” in statu nascendi, ale gorzej z gotowymi produktami. Wszystko zależy od tego, czy są stabilne.

– To już sam wiem. Chodzi mi raczej o możliwość ekranowania. Trzeba tu przywieźć Passionarię, a potem jakoś przechowywać. Nie może rozwalić nam twierdzy albo zmienić jej w obłąkane przedszkole integracyjne, kiedy tylko jej odbije. Obsesyjnie boi się każdej formy agresji, dręczą ją koszmary i jest straumatyzowana jak diabli, a przy tym potężna.

Norweg przygryza dolną wargę pod swoją nieruchomą, najeżoną basztami ślepą maską. Ciężko rozmawiać z kimś, kto za całą mimikę ma tylko ruchy ust i szczęki.

– Chyba da się zrobić. Można przygotować stabilną komnatę, zupełnie sterylną magicznie. Zużyje to, co ma w sobie, ewentualnie to, co namnoży, ale nie przekształci samej komnaty ani nie zdobędzie więcej czynnika. Jeśli będzie komfortowo i znajomo, to może się uspokoi. Komnatę możemy ucharakteryzować na porządny ziemski szpital.

– Potrzebuję też czegoś w rodzaju przenośnej kapsuły albo kontenera. Czegoś, co pozwoli ją bezpiecznie zamknąć i przewieźć. Z systemem podtrzymywania życia. Musi być wygodne i kojarzyć się z bezpieczeństwem. Dalej, potrzebuję przyzwoitych map. Masz tu jakieś mapy?

– Zaraz, próbuję to zanotować, już się gubię.

– Zacznij lepiej myśleć i notować szybko. Na tę fazę mamy tylko kilka dni. Dalej, potrzebuję ludzi. Pewnych i wiernych. Moralnie przepełnia mnie głębokie obrzydzenie, ale trudno, zaprezentuj mi tych swoich asasynów. Szczególnie nie podoba mi się, że nazywają się Braćmi Drzewa. Paskudna nazwa. Bardzo źle się kojarzy. Co to za drzewo?

– Och, po prostu archetypiczny symbol miasta. Taki genius loci. Drzewo to korzenie, trwałość, to oś świata według konotacji szamańskich i wyrazisty symbol graficzny. Skąd miałem wiedzieć, że nie lubisz drzew?

– Co znaczy: „nie lubię”? Sam jestem drzewem w pewnym sensie. Do roboty.

Wypływamy pod osłoną nocy. Tajnym wyjściem z umieszczonego wewnątrz góry doku. Matowy jak cień okręt cicho i majestatycznie wyślizguje się z wnętrza twierdzy, przepływa przez pusty awanport, a kiedy zapory spadają do wody, mija główki portu i wychodzi w połyskliwe czarne morze. Drakkar stracił swój charakter i przestał być drakkarem, teraz jest to zabudowany, wrzecionowaty obiekt, przywodzący na myśl ślizgacz albo łódź podwodną. Nadal ma maszt, stewę z głową smoka i parę średniowiecznych elementów, włącznie z tarczami zawieszonymi na burtach i szczerbą na relingu, zupełnie zbędnych, ale bez nich nie chciał działać i tonął. Nosi minimum tego, co jest wymagane w Pieśni Ludzi, żeby w ogóle pływał. Więc pływa. Jak łódź podwodna w pośpiechu przebrana na karnawał.

Mamy bardzo dobrą pogodę jak na tę porę roku. Morze jest wzburzone, ale dziki sztorm na razie nam nie grozi, tyle że trzyma mróz. Stoimy na pokładzie tylko tak długo, aż światła Lodowego Ogrodu znikają w mroku, i schodzimy pod pokład.

Do mesy znajomej aż do obrzydzenia, w zielonkawe światło piekielnych muren wijących się w przezroczystych ścianach i do lodowych walców tlących się w piecu.

Smok kieruje głowę tam, gdzie steruje go zaprogramowany kurs, jakby ciągnął okręt za sobą. Drakkar sunie na Wyspy Ostrogowe, prowadzony instynktem niewielkiego ptaszka zaklętego w lodowej kuli i zawieszonego w roztworze, który trzyma go przy życiu. Ptak, jaskrawy jak papuga, ale poza tym podobny do lelka, trwa w hipnotycznym śnie o wiośnie i podróży na południe. Z kolei płaska ryba drzemiąca w innym tanku na dnie ładowni pilnuje skał, raf i labiryntu Wysp Ostrogowych i ciągnie do ujścia na tarło.

Skomplikowane, ale działa.

Na razie.

Jest jeszcze sterowanie bezpośrednie – lodowy fotel, z którego mogę korzystać tylko ja, oraz uproszczone sterowanie ręczne, którym ma się w razie czego opiekować załoga Fjollsfinna.

Woda popychana pieśnią bogów opływa kil i dno okrętu i napędza go, wykorzystując napięcie powierzchniowe oraz fale drobnych zmarszczek przebiegające po kadłubie tak jak po ciele delfina. Mamy jeszcze dwie strugowodne dysze wzdłuż burt, ale są przewidziane jako napęd awaryjny, bo żrą mnóstwo pieśni bogów.

Wiatr wieje z północnego zachodu, bardzo dobry kierunek, więc ustawiamy płaty nośne wyglądające z daleka jak żagle i zmniejszamy magiczny napęd do minimum, a i tak okręt robi piętnaście węzłów i sunie baksztagiem w niewielkim przechyle, tnąc czarne nocne fale.

Mamy dwie arkabalisty miotające oszczepy z ładunkami smoczej oliwy i obrotowy miotacz ognia. Były nawet na greckich trierach, zdarzają się i tutaj.

To chyba najpotężniejszy okręt, jaki pływał kiedykolwiek po tych wodach. Do czasu, aż zauważy go Pieśń Ludzi i jednak uzna za anachronizm.

Ale na razie płyniemy.

Na południe. Do Pustkowi Trwogi.

Załoga nie chce się zżyć. Trzynastu asasynów Fjollsfinna trzyma się na uboczu, moi ludzie wraz z młodym w swojej grupce. Czeka mnie koszmar integrowania zespołu.

Na początek ogłaszam, że nikt z nas nie może nosić ani znaków Ludzi Ognia, ani symbolu Lodowego Drzewa. Tłumaczę, że misja jest tajna. Nikt nie może wiedzieć, kim jesteśmy i skąd przybywamy. Mamy własne stroje – anoraki i portki z podobnym do foczego wodoodpornym futrem, kolczugi i maskujące białe kombinezony z czarnymi pręgami. Wyglądamy identycznie, ale nadal stanowimy osobne obozy. Nie ma wyraźnych konfliktów, tylko trzymające się w swoim gronie dwa towarzystwa.

Sięgam do sprawdzonych metod i organizuję szkoleniowe konkursy w mieszanych grupach, czując się jak hotelowy animator. Przychodzi mi do głowy, żeby zorganizować aerobik w basenie, bingo i turniej rzutków, więc w końcu ostrożnie sięgam po gryfie mleko i to pomaga najbardziej.

Filar rozumie mapy. Miał jakieś w pałacu, posługiwali się też strategicznymi makietami. W ogóle chłopak łapie wyjątkowo szybko. Wyszkolili go lepiej, niż sam byłby w stanie przyznać.

– Wejście do jaskini jest gdzieś na tym zboczu, ale całkiem małe, to właściwie jak nora, a teraz wszystko będzie zasypane śniegiem – powiada.

– Damy radę.

– Zawsze tak mówisz. Podoba mi się to, bo nie upadasz na duchu, ale tam będzie trudno. Bardzo trudno. Dużo pieśni bogów.