Выбрать главу

– Nie przybyłem tu upadać na duchu, tylko uleczyć twój świat.

– I to mnie martwi. Nikt nie umie uleczyć świata. Nie możesz naprawić czegoś, co jest bardziej skomplikowane od ciebie. Wszyscy tamci chcą leczyć cały świat, a robią to, co widać.

Uśmiecham się.

– Ta naprawa będzie prosta jak amputacja. Nie mam leczyć wszystkiego, jedynie oczyścić wrzód. A tego można dokonać.

– Spalle mówi, że potrafisz widzieć w ciemnościach i węszyć jak pies. I że ruszasz się szybciej, niż widać okiem.

– Kiedyś umiałem, ale okaleczył mnie ten Czyniący, Aaken, i te umiejętności odeszły. Choć dalej umiem niejedno. Nauczyłem się trochę czynić.

– To niebezpieczne. Mój ojciec karał śmiercią Czyniących. Zawsze sprowadzali nieszczęście.

– To co innego. Twój ojciec miał rację, bo prawdziwi Pieśniarze teraz niszczą świat. Ja czynię tylko trochę. Jakbym wziął do ręki narzędzie. Nie chcę udawać boga. Boję się pieśni bogów i tego, co robią z człowiekiem. Każdy z tamtych jest trochę szalony, nawet Fjollsfinn.

– A jeśli nam się uda, co z nim zrobisz?

– Też zabiorę go do domu.

– On nie chce wracać. Kocha ten swój gród i nie będzie potrafił z powrotem żyć w waszym kraju. Widzę to. Kiedy uzna, że niebezpieczeństwo minęło, przestanie być sojusznikiem.

– Wiem, Filarze. Ale do tego jeszcze daleko.

Świt. Szary zimowy świt, kiedy wszystko ma barwę brudnego płótna, z drobnymi akcentami smolistej czerni. Stalowe niebo, ołowiana tafla morza i jasnoszary śnieg pokrywający zamarznięty firn lodu, sięgający w morze wielkim jęzorem o pięć mil od ujścia rzeki i utrzymujący się trzymilowym pasem wzdłuż całego wybrzeża.

Jest pusto i zimno, tylko ptaki krzyczą, miotając się w porywach wiatru.

Okręt pojawia się jakby znikąd, najpierw jako słabo widoczna plamka na horyzoncie, ciemnoszara na stalowej powierzchni morza, jak dziwna pojedyncza fala. Nie widać żagli, tylko kreska masztu i przysadziste burty o dziwnym kształcie jakby podłużnego orzecha.

Nie ma żagli, a mimo to okręt płynie, pojawia się wysunięta do przodu stewa zakończona rzeźbą w kształcie kolczastego, wyszczerzonego smoczego łba, ale łeb kołysze się na boki i rozgląda, łypiąc wąskimi oczami, w których drzemie błękitny acetylenowy płomień.

Okręt nie zwalnia, płynie wprost na wał lodu na brzegu kry ciągnącej się po horyzont i ledwo widoczną linię brzegu, zatopioną w śniegu pod brudnobiałym niebem. Uniesiony dziób tnie fale, a potem wbija się w lód, gruchocąc go na wielokątne płyty, które piętrzą się przy burtach, wstrząs przenika z hukiem i łomotem cały kadłub, w środku coś się przewraca, odpada jedna z tarcz wiszących przy burtach, ale okręt płynie dalej. Dziób unosi się jeszcze bardziej, płaskie dno wślizguje na powierzchnię lodu i miażdży go pod własnym ciężarem, za rufą bulgoce i gotuje się woda wyrzucana daleko do tyłu, smoczy okręt sunie przed siebie, wygniatając w lodzie czarny pas pełen kołyszącej się kry.

Brzeg jest pusty. Nikt nie pływa, łodzie wyciągnięto na brzeg po pochylniach i zabezpieczono w szopach oraz drewnianych hangarach, zakonserwowano dziegciem i smołowanymi płachtami. Morze zamarzło, rzeki stanęły. Wybrzeże nie jest nigdzie w zasięgu wzroku zamieszkane, ale tam dalej, gdzie drzemią jakieś przysypane śniegiem osady, ludzie siedzą w chałupach, kulą się przy ogniu i nasłuchują zawodzenia wiatru.Jest zima. Wszystko śpi i czeka na wiosnę.

Tylko dziwaczny statek z głową smoka na stewie sunie, gruchocąc lód, coraz wolniej, a w końcu staje. Kadłub wysuwa się do połowy na powierzchnię lodu, ale nie może go już zmiażdżyć, więc cofa się pomału na pas czarnej wody i nieruchomieje.

Rozlega się zgrzyt i kawałek burty opada, pokazując prostokątny otwór, ze środka bucha para, pochylnia wykłada się na zewnątrz i opiera o lód.

Okręt wypluwa z siebie ludzi. Sylwetki rozbiegają się po lodzie, przyklękają, wodząc wokół grotami strzał na napiętych łukach i bełtami niewielkich arbalet. Sześciu.

Ledwo widocznych w białych strojach, z mieczami na plecach, z głowami skrytymi w kapturach.

Chwila ciszy, i zduszony okrzyk: „Czysto!”.

Zgrzyt, tupot, na pochylni pojawia się więcej ludzi.

Teraz na śnieg zjeżdżają jedna za drugą cztery duże, pomalowane na biało sanie. Są solidne, zbudowane z najlepszego drewna i lekkich, wytrzymałych kości morskich płaskud, o płozach wyklejonych pasami morskoniego futra, śliskiego i odpornego, układającego się do tyłu i działającego jak smar, ale zapobiegającego zsuwaniu się sani ze zbocza.

Na pojazdy załadowane są owinięte w skórę tobołki, na jednych jedzie wielki obły pakunek nakryty płachtą białego materiału.

Teraz z pochylni schodzą konie okryte białymi czaprakami, przysadziste, ciężkie konie pociągowe z wybrzeża i pięć wierzchowców. Wszystkie podkute na cztery kopyta zimowymi podkowami, które mają zapobiegać ślizganiu się na lodzie.

Sześciu strzelców cały czas lustruje okolicę, pozostali krzątają się przy saniach, zaprzęgając po dwa konie do każdego pojazdu i trocząc luzem wierzchowce.

Wszystko odbywa się w ciszy i pośpiechu i nie trwa dłużej niż dziesięć minut.

Drakkainen odpiął pas futra zasłaniający usta i odwrócił się do szypra stojącego w otwartej pochylni.

– Oset, na morze. Sygnał?

– Czerwony dym w dzień, niebieski ogień w nocy. Jeśli to będzie niemożliwe, cztery zwykłe ognie rzędem co dziesięć kroków.

– Dobra. Boh.

– Znajdź drogę, Ulfie. Wszyscy znajdźcie, na chwałę Ogrodu.

– Czekaj tydzień, potem wracaj.

– Nigdy, styrsmanie. Jestem Bratem Drzewa. Nie cofam się. Będę czekał na sygnał. Albo pójdę po was.

Drakkainen westchnął i zapiął kaptur, po czym odwrócił się do swoich.

– Zaczynamy ten porąbany kulig. Rzeka jest zamarznięta, doprowadzi nas do gór. Nie gonić za bardzo, nie forsować koni. Równe, szybkie tempo. Najpierw zobaczymy, jak to idzie, potem spróbujemy lekkiego kłusa. Rozładować kusze, bo popękają. W drogę. Każda załoga do swoich sań, biegiem!

– Rjokan-rol! – zawołał Spalle.

Drakkainen przewrócił oczami i wskoczył na siodło Jadrana. Przytulił się na chwilę do jego szyi, gładząc łeb, a potem wyjechał na czoło konwoju.

Sanie sunęły pewnie, z cichym chrzęstem śniegu, naturalnie bez żadnych dzwonków i brzękadeł. To tylko wyglądało jak kulig. Za ostatnimi saniami umocowany na lekkim orczyku, rozłożony płasko kawał futra zacierał ślady.

Lód na brzegu morza wcale nie był równy, a pełen spiętrzonych płyt zamarzniętych w dziwaczne kształty, drobnych, zastygłych fal i nierówności. Pojazdy podskakiwały z łomotem, spakowany w toboły sprzęt kołysał się z tyłu, ale jakoś jechali.

Tylko znacznie wolniej, niż zakładano.

Do ujścia dotarli po niecałej godzinie kluczenia i wymacywania bezpiecznej drogi, słuchając, jak morskie fale bulgocą i syczą pod lodem.

Drakkainen uniósł dłoń i zarządził postój.

Natychmiast oprowadzono parujące konie, a potem przykryto pikowanymi derkami, Bracia Drzewa zeskoczyli z sań i naciągnęli kusze, po czym zapadli w śniegu, mierząc we wszystkie strony świata.

– Filar, do mnie! – zawołał Drakkainen, wychodząc na wysoki brzeg rzeki i brnąc w sięgającym za kolana śniegu.

Chłopak wyszedł za nim i zatrzymał się, patrząc, jak Vuko otrzepuje ze śniegu sporą, sterczącą nad brzegiem skałę.

– Dobra, ta się nadaje.

– O co chodzi, Ulfie?

– Tu się umówiłeś ze swoimi ludźmi?

– W tej okolicy. Przy ujściu pierwszej rzeki.

– Jak się pisze po kireneńsku? Inaczej niż po amitraj sku?

– Inaczej. Mamy inne znaki.

– Twoi ludzie umieją czytać? Tymi znakami?

– Umieją. Przynajmniej alfabetem prostym, koragana. Drakkainen wręczył mu kawałek węgla.