Выбрать главу

Dostrzega mój wzrok i unosi dłonie. Mam już na końcu języka: „Nikogo na siłę nie ciągnę”, ale Spalle mnie ubiega.

– Możesz wysiąść – mówi. – Na Dragorinie brzegi są blisko, wystarczy skoczyć z burty.

– Ujadasz, ledwo się nadarzy okazja – warczy na to Grunaldi. – Nie skończyłem mówić i źle z nami będzie, jeżeli nie będziemy umieli się dogadać. Chciałem tylko powiedzieć, że najwyższy czas znaleźć na nich dobry sposób, bo pomału zaczynają być plagą. I najlepiej będzie, jeśli ty, Ulfie, nauczysz się czynić, tak jak oni.

– Wszyscy mi to mówią – odpowiadam. – Staram się, ale to nie takie proste. To nie gra na fujarce!

– Zdobyłeś tę włócznię – wylicza nagle Sylfana. – Wydobyłeś się z drzewa, dwa razy wyrwałeś mu się z rąk. Uczył cię tamten, co mieszkał w jaskini. Sprawiłeś, że wy wszyscy w jednej chwili skoczyliście aż do krainy Węży. Zabiłeś żelaznego kraba ukąszeniem magicznej osy. I wciąż nie wierzysz, że jesteś Pieśniarzem.

– Pracuję nad tym – odpowiadam znużonym głosem i odłamuję sobie pasek mięsa. – Na razie mam kłopoty z ciskaniem piorunami z dłoni. Po kolei: najpierw łódź. Potem trzeba w ogóle dopłynąć i rzeczywiście po drodze coś wymyślić. Zrozumcie: ułożono mnie do oręża i do tropienia. Umiem sobie radzić z tym, co rozumiem. A pieśni bogów nie rozumiem. To nie takie proste, że coś sobie pomyślę i to się od razu staje.

Chucham i z irytacją obserwuję obłoczek pary, który bucha mi z ust. Ze statkiem sobie nie radzę, a oni chcą, żebym zmieniał kamienie w gęsi.

Podnoszę greting i wsuwam się w ciemność ładowni. Pod spodem światło przenika przez koronkowe otwory płyt nad głową. Widzę wręgi i ciemnawe wody opływające kadłub, dziwaczne żyły i naczynia wijące się w kilu i ścianach mżą zielonkawym poblaskiem. Dostrzegam pilers z rosochatymi, wtopionymi w kadłub korzeniami jak pień drzewa, obok drugi walcowaty kształt, w którym się coś porusza. Uderzam w to coś i budzę kolczastego wężowego stwora, który wyrwany z drzemki rozjarza się zielonkawym blaskiem jak miniaturowa błyskawica. Na górze rozlegają się okrzyki i tupoty.

– Nic się nie dzieje! – wołam w górę. – Zapaliłem tylko światło.

Komora pod pokładem jest prawie pusta, wzdłuż burt ciągną się jedynie rzędy owalnych pojemników, na granicy pola widzenia i z dziobu, i z rufy majaczą jeszcze jakieś inne obłe kształty, z kilu sterczy do góry cylindryczne akwarium, które przed chwilą obudziłem, no i jest jeszcze duży bulwiasty obiekt rozparty na wbitych w dno okrętu wygiętych nóżkach. Jest pękaty, utworzony ze znacznie bardziej matowego i nieprzejrzystego tworzywa niż reszta okrętu i przypomina ogromną dynię albo może cebulę zakończoną wrośniętą w pokład nad głową rurą, jak ogon szczypioru. Ale najważniejsze, że na wypukłym boku znajdują się dwie pary drzwiczek umieszczone jedna nad drugą. Bywałem w skansenach. Wiem, jak wygląda piec.

Otwieram górne drzwiczki i widzę wewnątrz komorę z ażurową podłogą, poniżej jest druga komora, w której leży garść szarego pyłu. Popielnik?

A potem przeszukuję pojemniki stojące wzdłuż burt w poszukiwaniu jakiegoś paliwa. Podejrzewam, że nie będzie przypominało niczego normalnego. Na pewno nie znajdzie się tu drewna ani węgla drzewnego, ani niczego, co dyktuje logika. Metodą prób i błędów skończę, usiłując podpalić suchą kiełbasę albo zapasy mydła.

W jednym z sarkofagów znajduję rzeczywiście ułożone rzędem jakieś walce z mętnobiałego niby-lodu. Albo jeszcze z czegoś innego. Zamykam oczy i czuję zapach rozmaitych węglowodorów i jeszcze jakieś obce domieszki niekojarzące się kompletnie z niczym. Powiedzmy. Jeślito granaty albo choćby rakiety sygnalizacyjne, szybko się przekonam. Jeżeli wyładuję nimi piec, śmiechu będzie co niemiara. Nie wyczuwam związków nitrowych ani w ogóle azotowych, z kolei ta ich smocza oliwa wyraźnie zalatuje jakby tranem, siarką i saletrą i też cuchnie inaczej.

Otwieram komorę pieca, ale po namyśle wyciągam nóż i skrobię jeden z walców po wierzchu. Kruszy się i ustępuje opornie pod ostrzem, na dłoń spadają mi białawe wióry, które układam na kawałku płaskiej powierzchni solidnego kilu, i wyciągam krzesiwo.

Przejeżdżam tępą stroną noża po tarniku, strzela pęk wesołych bożonarodzeniowych iskier, lecz nic się nie dzieje. Za drugim czy trzecim razem wióry zaczynają się trochę żarzyć dziwacznym błękitnym żarem i gasną. Znów uderzam nożem, rozdmuchuję żar i pojawia się płomyk. Błękitny jak płonącego spirytusu, bije od niego ciepło. Płomień nie rośnie gwałtownie, nie ciska się ani nie syczy, więc postanawiam zaryzykować. Jeden dziwnie ciężki walec układam na ruszcie i przenoszę na nożu płonące okruchy. Nie bardzo podoba mi się to, co robię, bo to durna improwizacja, ale nie mam wyboru. Te ich Wyspy Ostrogowe to może i nie jest Ocean Lodowaty, jesteśmy za głęboko na południe, ale zima wygląda ostro. Na razie jest z osiem stopni mrozu. Na pełnym morzu zamarzniemy jak świerszcze, jeśli niczego nie wymyślę.

Błękitne płomienie ogarniają górną część leżącego walca, z otwartych drzwiczek pieca zaczyna buchać ciepło. Mam nadzieję, że odkryłem paliwo. Istnieje wiele rzeczy, które można podpalić, a które niekoniecznie do tego służą. Na przykład farba olejna, krótkofalówki, opony lub słonina. Zapasy walcowatych lodowych brykietów wyglądają jednak na spore. Zamykam drzwiczki pieca, otwieram napowietrzające szczeliny w popielniku. Płomienie powiększają się, ale spokojnie. Z pieca zaczyna dobiegać szum i potrzaskiwania, lecz dźwięki nie brzmią niepokojąco. Po namyśle wrzucam jeszcze jeden walec i wracam do mesy. Najbardziej interesuje mnie, gdzie idzie ciepło. Wyśledziłem jedną rurę prowadzącą od piecyka najwyraźniej w kolumnę masztu, dwie inne biegnące pod pokładem na rufę i dziób oraz jeden gruby przewód idący prosto w stół.

W mesie czuje się już letni powiew idący od podłogi, przykładam dłonie do masztu i stwierdzam, że też zaczyna się nagrzewać. Dzięki Bogu, nie robi się również mokry. Jeśli ten okręt się roztopi, to nie od pieca.

– Co tam zrobiłeś? – pyta podejrzliwie Sylfana. Pochyla się na ławie i przysuwa dłoń do oplotowej koronki gretingu.

– Napaliłem w piecu.

– Czym?

– Jakby lodem. – Spoglądają ciężkim wzrokiem, więc dodaję: – Pali się na niebiesko.

– Dodaje otuchy – zauważa Grunaldi, buchając parą z ust. – Nie zamarzniemy do rana, a to już coś.

Obmacuję blat stołu, ale jest równomiernie zimny. W miejscu, w którym powinien wypadać wylot pieca, namacuję krąg, który lekko zapada się w dół. Patrzą na mnie podejrzliwie, kiedy ogarnięty pasją odkrywcy otwieram szafki w poszukiwaniu naczynia, w końcu znajduję kociołek i nalewam do niego trochę wody. Eksperymentalnie – potem ewentualnie dołożę czegoś trochę bardziej pożywnego.Blat zapada się pod ciężarem naczynia, miękko jak winda, i kociołek pogrąża się do połowy w stole. Załoga stoi wokół mnie i obserwuje czujnie, wreszcie Grunaldi sięga dłonią i naciska brzeg naczynia. Kociołek przechyla się razem z podstawą, jakby się do niej przyssał albo przywarł przytrzymany polem magnetycznym, i kołysze się swobodnie we wszystkie strony. Siadam przy stole ze zwycięską miną i nalewam sobie gryfiego mleka, które dopełniam wodą.

Po kilku minutach woda zaczyna lekko parować, po irytująco długim czasie pojawiają się pęcherzyki, więc wrzucam do środka zawartość znalezionego w pojemniku garnczka – solidną porcję mięsa z tłuszczem i czymś jeszcze. Będzie zupa. Albo potrawka. Albo cokolwiek. Zwycięstwo ludzkiego geniuszu nad prymitywną magią.

Już zmierzcha, ale wysyłam Grunaldiego, żeby zmienił Warfnira, dopiero kiedy kończy miskę gęstego, parującego gulaszu pachnącego trochę jak koźlina i jeszcze bukietem dziwacznych ziół.