– To pisz: „W mieście Ludzi Wulkanu, na północnej wyspie” i narysuj swój klanowy znak.
Filar odpiął maskę kaptura i spojrzał na Vuko czarnymi oczami, jak zdziwiona fretka.
– Przecież to nic nie da. To węgiel. Osypie się, wiatr go rozwieje, deszcz zmyje.
– Chłopcze, wiem, co mówię. Pisz. Resztą już ja się zajmę.
Cofnął się i patrzył, jak Filar kreśli znaki na płaskiej powierzchni skały. Kwadratowe, skomplikowane, składające się z pionowych, skośnych i poziomych linii. Węgiel kruszył się na mrozie, ale geometryczne litery chyba były czytelne. Nie miał pojęcia, dlaczego spodziewał się japońskich ideogramów. Skojarzenia.
Symbol żurawia trudniej było narysować, ale w końcu się udało, tyle że wyszedł dość duży.
– Teraz się cofnij – nakazał Drakkainen. Ściągnął zębami rękawicę i wyjął zza pazuchy graniasty kawałek kryształu, w którym kołysała się mała kropla czegoś oleistego. Stłukł wierzchołek, a potem powiódł po liniach zaznaczonych węglem, jak najstaranniej. Po wszystkim obejrzał krytycznie swoje dzieło i pusty kryształ, który cisnął daleko w zaspę.
Następnie cofnął się i wystawił dłoń z rozcapierzonymi palcami.
– Klatu barada nikto, perkele!
Fuknęło jak magnezja – oślepiającym rozbłyskiem i kłębem pachnącego prochem dymu, potem ukazały się wypalone na kilka milimetrów znaki wypełnione czernią.
– Widzisz, można czynić i tak – powiedział Drakkainen przemądrzałym tonem. – Jedna kropla, jak tusz. A nie cała skała zmieniona w gadającego kamiennego niedźwiedzia. W drogę.
Po rzece sanie sunęły szybciej, z sykiem śniegu pod płozami i parskaniem koni, i były to jedyne dźwięki poza krakaniem kruków.
Drakkainen jechał przodem jako zwiad, co jakiś czas rozglądając się ostrożnie z brzegu albo lustrując zaśnieżoną rzekę zza zeschłych trzcin na zakrętach.
Po czterech godzinach ocenił, że zrobili trzy czwarte drogi, i zarządził popas. Rozstawili warty, w metalowych naczyniach zapłonęły walce ognistego lodu, podgrzewając gęstą zupę w kociołkach. Każde sanie miały własny kociołek i mieszane załogi Braci Drzewa i Ludzi Ognia. Vuko przyłapał się na tym, że co chwilę zerka na Sylfanę siedzącą ze Spalle i dwoma asasynami Fjollsfinna, z których jeden okrywał jej ramiona derką, ale parsknął tylko i sam poszedł coś zjeść. Konie dostały wysokoenergetyczną paszę z tłuszczem, suszonym mięsem, owsem i orzechami.
Potem gnali ile wlezie, zanim zapadła noc, ale kiedy się zatrzymali, góry przed nimi zrobiły się już solidne i majestatyczne i zaczęły przypominać góry, a nie jakieś sine, niewydarzone obłoki majaczące w oddali.
Okryte ciepłymi czaprakami konie związano łbami do siebie pośrodku zeschłego trzcinowiska, sanie stanęły rzędem wzdłuż wysokiego brzegu, zamaskowane białymi płachtami przysypanymi śniegiem. Spać kładli się między płozami, na rozłożonych na lodzie warstwach naciętej suchej trzciny i grubych futrach. Poły płacht umo cowane do lodu i sań chroniły przed wiatrem, walce tliły się w żeliwnych kociołkach, nagrzewając powietrze w prowizorycznych namiotach.
Kiedy zapadła kompletna ciemność, Sylfana przysunęła się do Drakkainena i wtuliła w niego, a potem jej dłoń wślizgnęła się do wnętrza jego śpiwora. A później trwali przytuleni do siebie, aż zbudził ich siny, mroźny świt.
Góry wyrosły im na spotkanie, zanim minęło południe.
A po półgodzinie Drakkainen uniósł dłoń, zatrzymując wszystkie sanie, zeskoczył z siodła i przyklęknął na śniegu.
Panowała kompletna cisza, tylko wiatr szumiał w kikutach trzcin.
Vuko klęczał i wodził palcami po śniegu.
– Co się dzieje? – zapytał szeptem Grunaldi, podchodząc ostrożnie i przytrzymując miecz w pochwie.
– Sześciu jeźdźców. I widziałem już takie podkowy. Zacierali ślady wiechciem, ale jak się przyjrzeć… A tamte wąskie. – Wskazał palcem. – Kraby.
– Węże?! Tutaj? To bardzo daleko.
– Więc miejmy nadzieję, że nie ma ich więcej. Pewnie przedarli się górami. Ślady nie są takie świeże, wiatr je wygładził. Wydaje mi się, że od kilku dni nie padał śnieg.
– Co robimy?
– Poszli prosto rzeką, w tamtą dolinę i dalej w góry. Nasza dolina jest już tu, za tamtym grzbietem, więc nie będziemy ich tropić. Nie mamy czasu.
Wyjechali z rzeki i znaleźli zakole lasu, nisko na zboczu.
– Koniowodni, obwarować wszystko i zamaskować. Pierwsze sanie do mnie! Damy radę wciągnąć na to zbocze?
Warfnir popatrzył krytycznie na halę.
– Do tamtych skał, o ile będziemy dobrze pchać. Trzeba będzie je uwiązać, bo zjadą.
– Dobra, do roboty. Głóg, Wawrzyn, Skalnik i Powój, bronić obozu. Reszta z nami na górę. Musimy wepchnąć te sanie, ile się da.
– To nie losujemy patyczków? – zapytał Spalle kapryśnym tonem.
– Nie.
Sanie z uwiązanym na skrzyni obłym kształtem opakowanym w płótna sunęły gładko pod górę jakieś trzysta metrów, a potem zrobiło się już stromo. Konie ciągnęły z wysiłkiem, kwicząc i gubiąc płaty piany, płozy podskakiwały na oblodzonych kamieniach i pojazd przechylał się niebezpiecznie. Pchali, ale ciężkie sanie zsuwały się do tyłu mimo hamującego futra, odrywając całe płaty śniegu.
Wywalczyli jeszcze sto metrów.
– Dobra, wiążemy je – wysapał Drakkainen. – Zawilec, sprowadź konie do obozu i wracaj tu.
Zrzucił z sań owinięty pasami skórzany tobół. A potem podłużny, owalny pakunek o średnicy ponad metra i długości dwóch, wciąż owinięty płótnem.
– W tym są pieśni bogów? – zapytał ostrożnie Warfnir, kiedy odzyskał już oddech.
– Troszeczkę – przyznał Vuko. – Ale szczelnie. Nie zrobią ci krzywdy.
– My się nie boimy – oznajmił asasyn zwany Tasznikiem.
– Świetnie, więc będziecie to nieść. Ty i Blekot. Nie jest ciężkie. Z przodu, z tyłu i na bokach są uchwyty.
– Co?
– Imaki, jak na tarczy. Żeby lepiej chwycić. Filar? Znalazłeś?
– Nie wiem – odpowiedział chłopak. – Zimą wszystko inaczej wygląda.
Spod odrzuconego płótna wyjrzał obły kształt z błękitnego, dziwnego lodu Fjollsfinna. Wewnątrz, pod półprzejrzystą pokrywą, przelewało się coś gęstego i czerwonego, poruszając się leniwie jak olbrzymi ślimak.
– Co to w ogóle jest?
– Coś, w czym będzie jej wygodnie, jak w łonie matki, i w czym chętnie zaśnie, a nie zdoła niczego narozrabiać. Przynajmniej tak twierdzi Fjolsflnn.
Drakkainen rozpiął pasy i rozwinął tobół, a potem odłożył na bok stertę lśniących blaszanych kształtów, wypolerowanych jak chromowane fragmenty zabytkowego krążownika szos.
– To jest jakiś pancerz? Po co to zakładasz?
– Przebieram się – oznajmił Vuko ponuro, zapinając srebrzysty puklerz lśniący jak lustro. – Mam wyglądać tak, żeby się mnie nie bała.
– Ona się nie boi błyszczącego?
– Też się przebierajcie. Te kolorowe koce z paciorkami mają dziurę na głowę. Jak wyjdziemy na drugą stronę, musicie schować pod nie broń. Zdjąć hełmy i kaptury. Kto ma długie włosy, rozpuścić. I powplatajcie w nie kwiaty.
– Kwiaty? To jest zrobione z gałganków.
– Skąd mam ci zimą wziąć żywe kwiaty? Są podobne, przynajmniej z daleka.
– Nie chcę umrzeć w takim stroju – powiedział ponuro Blekot. – Jestem Bratem Drzewa. Wojownikiem.
– To będziesz kolorowym wojownikiem z kwiatami we włosach. Bez dyskusji. Podobno niczego się nie boicie.
– Też mam nadzieję, że nie zobaczy mnie nikt znajomy – sapnął Grunaldi. – Nie mówiłeś, że będziemy robić za trefnisiów. Nie za bardzo umiem tańczyć na rękach.
– Ta Czyniąca jest szalona – oznajmił Filar. – Jak wejdziemy do doliny, sami zrozumiecie, że tak trzeba.