– Więc ją zostawcie. I tak musimy tędy wracać. Wyszli z jaskini na zbocze góry, a pod ich nogami
otwierała się dolina. Pokryta śniegiem, z lasami, nieregularnymi rzędami chat i upiornym zamczyskiem zrośniętym z pni monstrualnych drzew i wznoszącym się na dobre pięćdziesiąt metrów.
– Dobra – rzucił Vuko. – Teraz poprawić te kretyńskie przebrania i idziemy. Śpiewając. Co teraz, Filarze? Dzikie dzieci, tak?
– Kołysanka powinna je odpędzać. Kiedy szedłem w tamtą stronę, musiałem pamiętać, że nie są prawdziwe. Jesteś Czyniącym. Twoja wola będzie silniejsza od jej woli, bo ona śpi i skupia się tylko na tym, o czym śni.
– Byłem Czyniącym – powiedział drewnianym głosem Drakkainen. – Tam w jaskini straciłem coś bardzo ważnego.
– Ale nadal masz wolę. Zobacz, ja straciłem wszystkich, a wciąż idę.
– Mam. Idziemy.
Weszli ścieżką w las. Drakkainen uderzył swoją buławą o pień i rozświetlił ją.
Dzikie dzieci pojawiły się niemal natychmiast, krążąc wśród drzew, ukazując zacięte twarze w dziuplach. Niektóre zwisały z gałęzi otulone skrzydłami, jak dziwaczne owoce, które wywracały się na lewą stronę i pokazywały blade, upiorne twarzyczki.
– Coś jest nie tak – zauważył Drakkainen. – Śpiewajcie głośniej.
– Musimy zostawić broń – powiedział Filar. – One boją się gwałtowności. To ją może obudzić.
– A, chrzanić to wszystko! – warknął Vuko i wbił miecz w ziemię. – Zostawcie broń. Obejdę się. Nie potrzebuję. Teraz i tak jestem naprawdę wściekły.
Ruszył długim krokiem, szczękając lustrzaną zbroją, z gołą głową i bez broni, tylko z workiem w ręku. Nagle zatrzymał się, jakby coś sobie przypomniał, po czym wyjął z worka lśniącą blaszaną koronę, wysadzaną czerwonymi i zielonymi kamieniami na przemian. Nasadziwszy ją na głowę, odwrócił się gwałtownie do Grunaldiego.
– Ani słowa. Ani jednego słowa, bo się dowiesz, dlaczego tak cię nazwali.
Grunaldi pokazał pojednawczo dłonie.
Dzikie dzieci nadal otaczały ich kręgiem, szeleściły w gałęziach, któreś śmignęło w powietrzu i zostawiło Sylfanie na policzku trzy krwawe pręgi. Zachłysnęła się na chwilę i podniosła dłoń do policzka, ale zaraz zaczęła śpiewać znowu. Oboje z Filarem już ochrypli.
A potem, już całkiem blisko wieży, stworzenia otoczyły ich zwartym kręgiem i nie dało się iść dalej.
– Co teraz? – zapytał Drakkainen z irytacją. – Nie mamy broni, nie mamy magii, kołysanka nie kołysze.
I wtedy rozległ się dźwięk fletu. Ballada zabrzmiała na nowo, ale znacznie piękniej. Prawdziwie.
Dzikie dzieci rozpierzchły się na boki, niektóre zaczęły przysypiać i spadać.
Dojście do wieży stanęło otworem.
A na jej przysypanych śniegiem schodach siedział faun. Z różkami sterczącymi nad czołem z kędzierzawych włosów i koźlimi nogami porośniętymi kudłatym futrem. Trzymał gruby, krótki flet z wieloma otworami i grał „Porąue te vas” jak wirtuoz.
– Benkej… – wychrypiał Filar – Benkej Hebzagał. Faun zmarszczył lekko brwi, jakby chciał sobie coś przypomnieć, lecz grał dalej.
Drakkainen wszedł na schody i pchnął okute w liście, róże i płonące serca drzwi. Były zamknięte.
– Od przedszkola nie spotkało mnie takie upokorzenie – mruknął. – Niech szlag trafi braci Grimm. Jak to było? Rapunzel, Rapunzel, spuść włosy? Zaraz mnie cholera weźmie. Dobra. – Poprawił koronę i założył na nią jeszcze wianek szmacianych rumianków.
– Passionario – krzyknął – zabieram cię do domu! Do domu, Passionario! Wszyscy na ciebie czekają! Wracaj do domu!
Ziemia zadrżała, w lesie rozległ się straszny płacz dzikich dzieci. Faun spojrzał ze zdziwieniem, po czym znów zaczął grać. Na górze posypała się szyba w jednym z okien, wokół poskręcanych korzeni drzewa pojawiły się pęknięcia.
– Zabieram cię do domu, Passionario! – wrzasnął ponownie Vuko. – Przybyłem po ciebie!
Drzwi zaskrzypiały i uchyliły się.
– Zostańcie tutaj – nakazał Vuko. Uderzył głowicą pochodni w portal i wszedł w ciemność wieży.
Potem były niekończące się schody, wijące się w środku jak spirala dna. W górę i w górę.
Małe, świetliste elfy śmigały Drakkainenowi wokół głowy i serce mu pękało na ich widok. Zatrzymał się na chwilę, żeby otrzeć twarz, ale zaraz podniósł pochodnię i szedł dalej, mamrocąc pod nosem.
– Maleńka królowa lalek, wróżka z patyków i błota. Złości się i płacze z żalu, choć sypia w kołysce ze złota.
Kolejne stopnie, kolejne zwoje schodów wwiercające się w wieżę jak sen schizofrenika.
– Ma usta o barwie wina i serce ostre jak szpilka, sny jak motyle przypina, mała niegrzeczna dziewczynka.
Schody skończyły się. Stał przed dwuskrzydłowymi wrotami. Pchnął je i wszedł do wielkiej niczym katedra sali tronowej. Pustej.
Tylko po podłodze wiatr puszczał zeschłe liście, wirujące jak miniaturowe tornada, jak smutne wspomnienie balu na zamku królowej lalek.
Szedł, słysząc echo własnych kroków i jazgot blaszanej zbroi.
Szedł, rozumiejąc doskonale, że przyszedł za późno. Że to wszystko było na darmo.
Bo na posadzce leżało wyschnięte ciało wojownika. Z wyszczerzonymi zębami, o skórze brązowej i pomarszczonej, pokrytej śladami czarnego, zygzakowatego tatuażu. Obok leżał skomplikowany szyszak z osłoną w kształcie wyszczerzonego pyska tyranozaura. Kawałek dalej, twarzą do ziemi, kolejny trup w zardzewiałej zbroi. A potem następny, jak połamany pajacyk wbity w kąt. I skurczony w swoim pancerzu krab jak spalony miniaturowy czołg. I jeszcze jeden, wybebeszony niczym zjedzona krewetka.
A potem była już tylko ściana.
I koniec.
– Przyszedłem zabrać cię do domu, Passionario! – krzyknął Drakkainen na całe gardło. – Do domu! Tu casa, Passionarial Porąue te vasV.
Królowa lalek autorstwa Mai Lidii KossakowskiejCoś szczęknęło i zapaliło się słabe czerwone światło, jak lampy awaryjne.
A potem skomplikowane płytki ściany pokryły się nagle srebrem i stały wielkim zwierciadłem, w którym zobaczył siebie. Srebrnego, lśniącego księcia wyglądającego trochę jak nieudany android, a trochę jak postać z przedszkolnego teatrzyku. Durnego księcia w przekrzywionej koronie godnej urodzin w fast foodzie.
I wtedy lustro pękło z jazgotem na tysiące błyszczących kawałków sypiących się niczym liście.
Vuko odskoczył, osłaniając się ramieniem, a potem spojrzał do wnęki, gdzie wrośnięta do pasa w suknię z korzeni, z chmurą kędzierzawych włosów pływającą wokół głowy unosiła się Passionaria Callo.
Była nieszczególnie piękna, z krótkim, zadartym nosem, kanciastą szczęką i szerokimi ustami jak kreska wycięta pod nosem. Bardzo łatwo można było ją sobie wyobrazić w gabinecie, prowadzącą wymagającą terapię rodzinną.
Drakkainen patrzył przez moment jak osłupiały, a potem wszedł do wnęki i stanął przed nią. Miała nieruchomą, obwisłą twarz i zamknięte oczy.
– Nikt nie mówił, że będzie lekko – mruknął zwiadowca. – Zresztą skąd tu jabłka o tej porze roku?
Pogrzebał za pazuchą, wyjął niewielki pakiecik i przycisnął na chwilę do ust. A potem wspiął się ostrożnie na piramidę splątanych korzeni stanowiących jej suknię.
– Zabieram cię do domu, Passionario – szepnął, pamiętając, by nie oblizywać warg. – To już koniec. Wracasz do domu.
Poruszyła się sennie i wydała jakiś pomruk.
Drakkainen pochylił się i pocałował jej wąskie, zaciśnięte wargi.
Passionaria otworzyła oczy. Oczy o przekrwionych białkach. Po chwili blade, wodniste tęczówki wywróciły się i uciekły pod powieki. Drzewo uwolniło ją z trzaskiem i runęła bezwładnie prosto w ramiona Drakkainena.