Zanim wróciliśmy na trakt, Brus kazał mi iść w krzaki i oczyścić brzuch.
— Zawsze staraj się tak zrobić, gdy wiesz, że może czekać cię walka albo coś przerażającego. To trochę pomaga i w razie czego pozwoli zachować twarz. Widziałem ludzi, którzy mimo że bili się dzielnie, nawet nie zauważyli, że zrobili pod siebie na sam widok wrogów. To się często zdarza, mimo że ani weterani, ani wodzowie nic o tym nie wspominają.
Idąc teraz traktem, byłem mu wdzięczny za tę radę.
Normalnie przed miastem powinien rozciągać się bazar. W każdej osadzie na szlaku prowadzi się handel. Podróżujący kupcy potrzebują jedzenia, paszy, zagrody dla zwierząt i noclegu, ale chętnie sprzedają też trochę towarów. Niektórzy poganiacze robią własne interesy i czasem to jest ich jedyna zapłata za prowadzenie korowodu wozów i jucznych zwierząt. Dzięki temu miasta na szlakach mają z czego żyć.
Ale nie teraz. Bazar był pusty i wyludniony, kramy podobne do glinianych domków miały okna zasłonięte deskami, a przed studnią stała ogromna kolejka podróżnych z rozmaitymi naczyniami w rękach, nikt jednak nie czerpał wody. Przy studni czuwało dwóch żołnierzy w burych kurtach, z włóczniami w rękach. Nosili utwardzane, skórzane pancerze, tak zakurzone, że nie zdołałem rozpoznać barwy tymenu. Nikt się jednak nie kłócił, nikt nie chciał wiedzieć, dlaczego nie wolno czerpać albo bodaj kupić wody. Czekający nawet nie rozmawiali. Siedzieli, kucali na ziemi albo stali, wszyscy w kaftanach i spodniach w kastowych kolorach, zazwyczaj burych, szarych i brązowych. Hirukowie, Karahimowie i Udarajowie. Bliżej studni widać było kilka żółtych kaftanów Sindarów, ale i oni nie napełniali naczyń. Nad placem wisiała martwa cisza i unosiło się brzęczenie much. Siedzący wyglądali na zupełnie zrezygnowanych, a gdy przejeżdżaliśmy, jakiś chłopak osunął się na ziemię i leżał w pyle, lecz nikt nie pochylił się nawet, by mu pomóc. Po prostu leżał, a po jego bosych stopach chodziły muchy. Zauważyłem, że do studni stoją jedynie mężczyźni.
Gospody i zagrody gościnne przy szlaku także wyglądały na zamknięte, mimo że spotykaliśmy coraz więcej maszerujących w milczeniu wędrowców. Minęliśmy kilkunastu Hiruków z czołami przewiązanymi identycznymi chustami, prowadzący ich starszy w kapeluszu podróżnym na głowie miał przywiązany do paska kij z proporcem, na którym napisano: „Osiemnastu chłopów z Kahardym pracujących w imię Matki. Niech wszystko stanie się jednym".
Słowa znajdowały się jedno pod drugim, proporzec łopotał, więc przystanąłem, żeby przeczytać napis, a wtedy Brus smagnął mnie trzciną. Spojrzałem na niego odruchowo i zobaczyłem tylko własne odbicie w lustrzanej masce kapłana. W otworach maski drzemała nieprzenikniona ciemność.
Nie rozumiałem tego, co widzę. Władca czasem domaga się głupich rzeczy, ale z reguły po coś. To wydawało się jedynie uciążliwe i niedorzeczne.
Po jakimś czasie zobaczyłem więcej takich proporców na plecach podróżnych i przestałem się czemukolwiek dziwić. Przeciwnie. Spodziewałem się, że zaraz ujrzę kogoś łopocącego napisem: „Kowal z Aszyrdym udający się za potrzebą. Niech wszystko stanie się jednym".
Zabity przez nas kapłan nie miał proporca, co oznaczało, że nie wszyscy muszą je nosić.
Ciągnący wolno korowód podróżnych wydawał się jedynym ruchem w tej osadzie. Patrzyłem na zamknięte okiennice sklepów i gospód, widziałem ślady po strąconych szyldach. Zakurzone uliczki straszyły pustką, poniewierały się na nich jedynie śmieci. Nie było natomiast śladów walk. Nic nie zostało spalone, zburzone, żółtych ścian z gliny nie znaczyły bryzgi krwi.
Miasto musi z czegoś żyć. W miastach nie ma pól ani stad. Jak zamierzano ściągać podatki, skoro nic nie działało? Nie było ani jednego szyldu, tylko gołe, wypalone przez słońce ściany. Gdzie coś zjeść? Gdzie naprawić lub kupić buty? Skąd wziąć jedzenie? Jak znaleźć dom uzdrowiciela?
Były tylko martwo zasłonięte żaluzjami okna, pył i upał.
I coraz gęstszy tłum wędrujący w dziwnym milczeniu ulicą, która przecinała miasto i prowadziła na most. Na drugą stronę rzeki Figiss. Na szlak. Do wolności.
Wędrujący przed siebie ludzie nie byli zwykłymi podróżnymi. Nie jechali w interesach, nie wybierali się w odwiedziny do przyjaciół i krewnych, nie szukali dla siebie nowego miejsca. Ci ludzie uciekali.
Kobiety, mężczyźni, dzieci. Pchali załadowane wózki, taszczyli toboły i kosze. Prowadzili zwierzęta. Nieśli to, co zdołali spakować w pośpiechu. Przypadkowe, czasem niedorzeczne rzeczy. Kociołek, miska, worek durry, ale też połamany parasol, malowany parawan przeciwsłoneczny, jakieś buty, jakieś szmaty, jeden człowiek nie miał maty do spania ani miski, za to taszczył na plecach kosz pełen zwojów.
Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że tak wygląda wojna. Gdzieś tam toczą się bitwy, leje się krew, słychać wrzask i łoskot stali, ale to jedynie czasem. Wojsko głównie maszeruje drogami z jednego miejsca w drugie. Konie człapią stępa, piechota wlecze się w upale noga za nogą, żołnierze taszczą nie tylko włócznie i tarcze, ale też kociołki, peleryny, zapasowe buty i łopaty. Miski i szmaty. Ciągnie się za nimi smród i roje much.
A tymi samymi drogami wędruje coraz gęstszy tłum uciekinierów. Z resztkami dobytku w koszach i miskach tysiące nagłych żebraków idzie przed siebie. Jak najdalej od kapłanów, cesarzy, dowódców i ich szaleństwa. Nie mają już domów, warsztatów, stad ani pól. Tylko kociołek, miskę albo figurkę ze stołu. Wszyscy snują się z opuszczonymi głowami, nawet niemowlęta nie płaczą. Słychać jedynie kaszel i szuranie tysięcy podeszew.
Rozstępowali się przed naszym wozem, opuszczając głowy, odkładali na ziemię kosze i toboły, po czym klękali z czołami przytulonymi do ziemi i pięściami wbitymi w piach. Wyglądało to tak, jakby nasz wózek podcinał im kolana. Jakby wokół niego panowała jakaś zaraza, która powala wszystkich na ziemię. Kiedy jednak wózek odjeżdża, choroba ustępuje. Ludzie gramolą się na nogi i podejmują dalszy, beznadziejny marsz donikąd.
Nasza dwukółka toczyła się przez tłum, aż dotarliśmy na plac przed mostem. Kiedyś był to duży, okrągły plac targowy, na którym spotykały się wszystkie drogi biegnące przez miasto. Otaczały go gospody i karawanseraje, a na straganach można było kupić towary z najdalszych zakątków imperium.
Kiedyś.
Teraz łopotał pośrodku proporzec z napisem: „Handel to chciwość! Tylko Matka karmi swoje dzieci! Niech wszystko stanie się jednym", a stragany zniknęły. Zamiast tego tłoczyli się uciekinierzy, słychać było płacz dzieci i porykiwania zwierząt.
W imperium Podziemnej Matki nie można było normalnie nawet przejść przez most. Wszędzie kłębił się tłum i czekał nie wiadomo na co. Ani zaczerpnąć wody ze studni, ani przejść przez rzekę. Nie rozumiałem, dlaczego.
Podjechaliśmy powoli, rozcinając ciżbę, która rozstępowała się przed naszymi onagerami i przypadała do ziemi jak zdeptana trawa, a unosiła się dopiero trzy kroki za nami.
Na moście ustawiono w poprzek wóz taborowy. Ciężki, z grubych bali i desek, którego burty obwieszono czarno-zielonymi pawężami z wizerunkiem zwiniętej w spiralę górskiej żmii, trzydziestego tymenu zwanego „Żmijowym", przegradzał część drogi na moście. Drugi taki sam wóz stał dalej, dosunięty do drugiej balustrady. Tłum wił się niczym wąż obok jednego i drugiego wozu, ale w rzadkich odstępach. Człowieka od człowieka dzieliło kilka kroków, reszta czekała przed szpalerem żołnierzy zbita w bezładną gromadę.
W dole wąwozu Figiss ciskała się wśród piany i skał jak rozjuszony gad.