Nakarmiłem bestię, podając cuchnące przysmaki na końcu lancy, uważając, żeby nie skaleczyć ornipantowi łba, bo uprzedzono mnie, że wtedy „się zeźli". Ptak połykał kule paszy wielkości średniej dyni w całości, przymykając oczy i podrzucając zadartym dziobem. Widziałem, jak przesuwają mu się wzdłuż przełyku.
Kiedy już zdjąłem siodło, nakarmiłem ornipanta i odłożyłem lancę, dopiero mogłem zwalić się na piach w cieniu własnego palankinu i przez długi czas leżałem jak nieżywy. Miałem wrażenie, jakby mnie obito, potem skopano i na koniec powleczono po żwirze.
— Dasz radę wstać? — zapytał Brus. — Rozpaliliśmy ogień. Trzeba coś zjeść.
Przewaliłem się na bok i wstałem, niczym niedokładnie wskrzeszony trup. Wciąż kręciło mi się w głowie.
Przeszedłem za Brusem przez obóz pełen Kebiryjczyków, słysząc obcą mowę, patrząc na klęczące wokół cudaczne stwory i słysząc dziki śpiew płynący od innych ognisk. Czułem się dziwnie obco i dopiero tu dotarło do mnie, jak jestem samotny.
Dlatego kiedy podszedłem do udających ognisko tlących się placków wyschniętego nawozu, gdzie siedzieli moi ludzie, poczułem, jakbym znalazł rodzinę. N’Dele podał mi bez słowa czarkę świeżego naparu, w jednym kociołku bulgotał rzadki, piekielnie ostry hyszmysz, w drugim parowała papka z durry. Innych naczyń nie było. Należało sięgnąć po trochę durry ze wspólnej misy, umoczyć w sosie i wrzucać do ust. Wytarłem dłonie piaskiem, ale poza tym, że pokryły się przylepionym pyłem, nadal cuchnęły.
— Dobry wieczór — powiedział grzecznie jakiś nieznany mi Kebiryjczyk, podając nam bukłak. — Njambe N’Goma przesyła eskorcie wino palmowe. Njambe N’Goma martwi się o chłopaka. Mówi, że może nie przeżyć. Stąd jeszcze można wrócić. Njambe N’Goma gotów mu w takim razie sprzedać jednego baktriana.
— Dziękujemy — odparł Brus. — Powiedz njambe N’Gomie, że chłopak nie może wrócić. Nikt z nas nie może. Pójdziemy z wami aż za erg. Mosu kando!
— Olimwenga usuri — westchnął przybysz. — Jeśli tak, njambe N’Goma mówi, żebym pomógł chłopakowi igłami. To usunie wyczerpanie i pomoże mu odpocząć. Potrafię też zabrać mdłości. Cztery igły i będzie jak nowy.
Skamieniałem. Ociekająca sosem kulka durry utkwiła mi nagle w gardle, jakby urosła do wielkości mojej głowy.
— Dziękujemy — rzekł Brus spokojnie. — Lecz chłopak nie może leczyć się igłami. Podziękuj njambe N’Gomie za troskę, ale tak musi być.
— Szkoda, że tak się boicie igieł — powiedział N’Dele, kiedy tamten skłonił się i odszedł. — To naprawdę pomaga. Pamiętam, jak kiedyś...
Snop kopnął go w nogę, rozlewając mu napar, i zrobił kilka szybkich gestów. Aligende zamilkł i opuścił głowę, jakby ze wstydem. Ktoś podał mi bukłak z winem.
Zanim poszedłem spać, zobaczyłem, że Brus siedzi samotnie na skale tuż za obozem i wpatruje się w nocne niebo. Podszedłem do niego jak najciszej, ale jak zwykle odezwał się, tak jakby miał oczy nad karkiem i wiedział, że stoję za nim.
— Palę fajkę i patrzę na zachód. Tam, skąd przyszliśmy. Wszystko w porządku.
— Udało się. Opuściliśmy kraj, tak jak miało być — powiedziałem. — Zostało jeszcze trochę wina.
— Tam, gdzie mierzy grot Strzały Zachodu, daleko, została Fataya — odparł. — Sama w swojej wieży. Sama ze swoją boginią. Swoją Pramatka. Fataya... Wciąż ma kawałek mojej duszy.
Odwrócił się do mnie.
— To nic, Ardżuk. Nie zmieniam się w kapłana Czekedeja. To tylko tęsknota. Tęsknota jest ludzka. Pustynia ją wywołuje. Wielebny Mrok mówił, że to minie. I pewnie minie, ale...
Podciągnął rękaw, pokazując purpurowe znamię wielkości dirhama.
— Im bardziej się oddalam, tym bardziej boli. Zamilkł na chwilę.
— Olimwenga usuri... Tak mówią Kebiryjczycy. My w takich razach mówimy, że jest nam przykro, a oni, że „świat jest podły". Tak samo jak my uważają, że nic nie można poradzić na to, jaki jest świat. To żywioł. Jest, jaki jest. Trzeba po prostu nauczyć się z nim borykać. A ona... oni uważają, że powinno być inaczej. Oni sądzą, że podły świat należy spalić i zbudować taki, który nie będzie podły. Chyba im się nie uda...
— Nie widziałeś tego ich świata? — zapytałem. — W wieży, na ulicach miast? W Maranaharze? I co? Jest lepszy? Nasz świat bywa podły i bywa piękny. Zdarzają się rzeczy złe i dobre. A ten ich jest tylko podły. Nie może być inaczej, bo jest wymyślony.
— Wiem, Młody Tygrysie. Wiem. Po prostu siedzę i pustynia do mnie mówi... Olimwenga usuri...
Kiedy szedłem spać, wciąż miałem przed oczami twarz Brusa. Drugi raz tego dnia zobaczyłem, jak niezłomny wojownik płacze. I nie chciałbym tego więcej oglądać.
Kolejny dzień był podobny do poprzedniego, z tą różnicą, że pierwszego dnia siadałem na siodle ornipanta wypoczęty, a drugiego czułem, jakbym miał sto lat i cierpiał na reumatyzm.
Poza tym wszystko było takie samo. Płonące żarem niebo, muchy, ból mięśni, szarpiące kołysanie grzbietu ptaka i lanca w zmęczonej dłoni.
Niekończący się wąż ludzi i zwierząt wijący się przez kamienistą pustkę.
Dopiero trzeciego dnia coś się zmieniło. Nauczyłem się siedzieć swobodniej, rozluźniłem palce zaciśnięte na rzemieniach, a nawet ośmieliłem się sięgać po potrzebne mi rzeczy powieszone na boku ornipanta. Albo ostrożnie przepełzać pod palankin. Mdłości pojawiały się rzadziej. Okazało się, że dla kogoś, kto od zawsze był jeźdźcem, nie ma w zasadzie znaczenia, czy dosiada ptaka, konia, smoka, czy bawołu. Po prostu trzeba przywyknąć.
Tylko droga wciąż była ta sama. Bezkresny step, krzaki i skały, wzgórza ciągnące się jedno za drugim. I słońce na niebie rozpalonym jak blacha piekarza.
Ale to trzeciego dnia dogoniły nas rydwany.
Zauważyłem je, choć w pierwszej chwili przyszło mi głupio do głowy, że te kilka robaczków pełznących rzędem z odległego wzgórza na horyzoncie to maruderzy naszej własnej karawany.
A potem poczułem, jak drży ziemia i zobaczyłem, że jeździec ze straży tylnej mknie na rozpędzonym ornipancie przekładającym nogi w długich susach, z szyją wyciągniętą przed siebie.
Kebiryjczyk mknął wzdłuż karawany aż na czoło z wrzaskiem:
— Hatara! Hatara!Ngeni nyumaja!
Nic nie zrozumiałem, ale wzdłuż karawany zapanował chaos. Podniosły się okrzyki, zwierzęta zaczęły stawać, rozległ się ryk baktrianów dźganych lancami, pustynna żmija zaczęła się zwijać w kłębek jak przy wieczornym popasie.
— Czego on chciał?! — krzyknąłem do Hacla, który jechał za mną. Pokręcił głową i bezradnie rozłożył ramiona, a potem popukał się w czoło.
— Do obrony! — wrzasnął ktoś. — Rydwany z tyłu! Mają nas!
Poczułem, jakby przeszedł mnie nagły, ognisty dreszcz. Jakbym nagle zmarzł, mimo lejącego się z nieba upału.
Resztę pamiętałem niczym dziwaczny sen.
— Siadać! Siadać! — krzyczał Snop, przebiegając wzdłuż zbijających się w krąg zwierząt. — Niech nie widzą ornipantów!
Baktriany szarpane za plecione ogłowia siadały niechętnie rzędem, zrzucano z nich pakunki, żeby spiętrzyć jakąś osłonę przed ich bokami.
— Gęściej! Za skałami! — wrzeszczeli.
Tropiciele grzebali w swoich workach, wyrzucając na ziemię splecione w ciasne buchty liny.
Ktoś wcisnął mi kilka żelaznych składanych kotwiczek, każąc wiązać je do lin, więc rozkładałem żelazne zęby i zaplatałem węzły przez ucho u dołu każdej kotwiczki, mimo trzęsących się rąk.