Wszyscy biegali z łukami i kołczanami w rękach, kebiryjskie wrzaski mieszały się z okrzykami tropicieli. Wiązałem rzemienie i dziwiłem się, jak czas dziwnie płynie. Albo przeciekał mi między palcami i byłem niczym ogłuszony, albo nagle widziałem wszystko dziwacznie ostro i wyraźnie, każdy kamień i każde ziarno żwiru wokół, jakby świat stanął w miejscu.
— Spokój! Oni myślą, że jesteśmy uchodźcami, którzy zgubili drogę! — wołał Snop. — To tylko podjazd!
Ktoś zabrał mi wszystkie kotwiczki, Hacel i N’Dele wyskoczyli zza żywego muru zwierząt i pognali przez puste pole, Benkej popędził za nimi, taszcząc zwinięty łańcuch przewieszony przez ramię.
— Wracaj do ornipanta! — zawołał Brus, rzucając mi ciężki, ogromny zwój ciemnej skóry. Chwyciłem go w objęcia i niemal upadłem. — Powieś mu to na bokach i chwytaj łuk!
Znowu musiałem zapinać coś i przywiązywać dygocącymi palcami, co chwilę spoglądając na najbliższe wzgórze. To, co rzucił mi Brus, okazało się okrywą z grubej, skrzypiącej skóry, pokrytej rzadkim włosiem z wrośniętymi wielokątnymi rogowymi płytkami, podobnymi do płyt żółwiej skorupy. Te jednak były mniejsze, wielkości monety i skóra pozostawała giętka, a jednak stanowiła lepszy pancerz niż pleciona kolczuga. Skóra kamiennego wołu. Przypiąłem ją do siodła z obu boków, tam, gdzie widziałem żelazne sprzączki; wystające do przodu poły z łatwością dały się zapiąć pod szyją zdziwionego ptaka, który wyglądał teraz jak skrzyżowanie orła z żółwiem albo bajkowa, gadzio-ptasia chimera.
Odpasałem jeszcze od siodła okrągłą kebiryjska tarczę z cienkiej, kutej stali i wbiłem ją na sztorc w piasek, a potem przygotowałem sobie łuk i strzały.
Tyle tylko zdążyłem, kiedy rydwany wychynęły na szczyt wzgórza i stanęły rzędem w kłębach pyłu.
Zapadła głucha cisza.
Na szczycie stało pięć rydwanów i nie pojawiały się kolejne. Zdążyłem zauważyć kolczaste bukraniony na łbach zaprzężonych do nich baktrianów, które upodabniały je do potworów, i ciężkie kropierze ze skóry kamiennych wołów. Kosy tkwiły ukośnie w gniazdach na piaście koła, a nie na obręczy, żeby nie pogruchotały się o sterczące wszędzie skały i kamienie.
Środkowy rydwan był największy. Wyższy od innych, na obu burtach tkwiły ukośnie tyczki z łopocącymi trójkątnymi, żółtymi i czerwonymi chorągiewkami, woźnica stał w rozkroku, nagi, ubrany jedynie w pancerz z naramiennikami setnika i nagolenice. Za nim po bokach oblizywały się nerwowo dwa bojowe leopardy w kolczastych obrożach.
Trwało to tyle, ile kilka uderzeń mojego serca, które znalazło się gdzieś wysoko w gardle.
Wyjąłem parę strzał i wbiłem je w ziemię obok swojej nogi, a potem sprawdziłem palcem cięciwę, kiedy woźnica największego rydwanu wydał z siebie dziki wrzask, jakby całkiem oszalał, i wozy runęły ze wzgórza, wzbijając kłęby pyłu.
Sądzę, że rzeczywiście wzięli nas za przypadkową grupę uciekinierów. Rydwany kiepsko nadają się do szturmowania czegokolwiek, ale w pościgu za uciekinierami albo rozproszoną piechotą nie mają sobie równych. Myślę, że dowódca był pewien, iż po pierwszej szarży rozbiegniemy się w panice po pustyni.
Rydwany toczyły się coraz szybciej, ustawiając się sprawnie w jeden szereg, słyszałem już narastający świst wirujących kos.
— To są te nowe, z ruchomymi dyszlami — krzyknął Snop klęczący za swoim ptakiem nieopodal z łukiem w ręku. — Potrafią zawracać w miejscu, jeśli są dobrzy!
— Gdzie nasi?! — wrzasnąłem do niego rozpaczliwie. Hacel, N’Dele i Benkej, którzy przed momentem wybiegli poza barykadę z baktrianów, znikli mi z oczu i nigdzie nie mogłem ich wypatrzyć.
— Tam, gdzie trzeba, tohimonie! — odwrzasnął zagadkowo.
— Rahii! Czekać! — krzyknął N’Goma z naciskiem. Kosy wyły opętańczo, doskonale słyszalne pomimo łoskotu kopyt baktrianów, i rząd piekielnych machin zbliżał się do nas coraz szybciej.
Pierwsze strzały wyprysnęły w górę w rozpalone niebo, miałem wrażenie, że szybują powoli i nikomu nie są w stanie zrobić krzywdy. Ale po chwili przyspieszyły i spadły jedna po drugiej w ciżbę ludzi i zwierząt.
Uderzyły tak prędko, że wydawało się, iż wyrosły nagle wśród skał i baktrianów niczym dziwaczne rośliny. Rozległ się przeraźliwy krzyk i zaraz ryk ranionego zwierzęcia.
— Czekać! — krzyknął N’Goma. — Nie strzelać, dopuścić bliżej! Ngodani! Rahii!
Kolejne strzały wytrysnęły w górę, zanim spadły pierwsze. Słyszałem ich jękliwe bzyczenie, kiedy wzbijały się w niebo, a potem wściekły wizg, gdy uderzały w ziemię wewnątrz obronnego kręgu.
Naciągnąłem łuk i wziąłem na cel najbliższy rydwan, który był już o sto kroków.
Widziałem kłęby pyłu, rozpędzone baktriany wyglądające jak kolczaste morskie stwory i sylwetkę woźnicy stojącego na przygiętych nogach, szeroką okutą opaskę osłaniającą czoło i policzki.
— Czekać! Rahii! — zaśpiewał N’Goma głosem pełnym napięcia. — Strzelać, kiedy będą was mijać! Od czoła... po kolei... na wprost... strzelaj!
Woźnice dopadli do zwiniętej w pierścień karawany. Wybrali to miejsce, bo tam dostępu nie broniły sterczące skały. Usłyszałem chrzęst i łomot, kiedy rozkręcone kosy jedne po drugich smagnęły osłonięte tylko bagażami boki klęczących baktrianów.
Rozległ się przeraźliwy ryk ludzi i zwierząt pospołu, buchnęły fontanny rozpylonej krwi i poszybowały jakieś strzępy, a rydwany, wykręciwszy przed skałami, pomknęły wzdłuż karawany, pryskając co chwilę strzałami. Gdy posypały się z naszej strony, wybuchł nieopisany zgiełk i chaos.
Pojazdy przewaliły się o kilkanaście kroków ode mnie z wizgiem wirujących ostrzy, obryzgując mnie gorącą krwią, strzeliłem do pierwszego woźnicy, potem dwa razy za ostatnim tak szybko, jak tylko zdołałem napinać cięciwę.
Rydwany minęły nas, rozdzieliły się, by objechać nasz żywy fort z drugiej strony. Nie widziałem, czy kogokolwiek trafiłem, ani czy ktokolwiek z nas trafił. Tamci tak. Zewsząd z tyłu słyszałem chór krzyków i skowytu rannych ludzi, zmieszany z rykiem przerażonych zwierząt. Wszędzie sterczały długie strzały o jaskrawoczerwonych brzechwach.
Patrzyłem, jak woźnice skręcają, wyrzucając fontanny piachu spod kół; patrzyłem na tańczących na tylnej platformie strzelców, któryś z nich w skręcie chwycił się burty i wywiesił na zewnątrz, obciążając tę stronę rydwanu, tuż obok wirujących wściekle kos. Pojazd zawrócił, unosząc koło, i znów gnał na nas, kolejny łucznik wyciągał jedną strzałę po drugiej i, trzymając łuk poziomo, wypuszczał je błyskawicznie bez celowania.
Któraś z tych strzał śmignęła mi nad głową, następna odbiła się od pancerza mojego ptaka. Spuściłem cięciwę, ale mój pocisk wpadł tylko z trzaskiem w rozpędzone okute szprychy wielkiego koła i zniknął. Wycelowałem w woźnicę, lecz ten uchylił się jednym ruchem naprężonego, ugiętego ciała, strzała wbiła się w wypukły jak dziób okrętu przód rydwanu, nie czyniąc nikomu krzywdy. Złamał ją od niechcenia i strzepnął lejcami, wydając dziki wrzask.
Obok mnie chudy, wysoki dzieciak wił się w męce na piasku, krzycząc przeraźliwie, strzała przebijała jego ciało na wylot, po miedzianej skórze toczyły się krople krwi. Ktoś charczał, tonąc we krwi z przeszytego gardła. Widziałem wokół leżące nieruchomo ciała, zaplątane w pustynne płaszcze.
Usłyszałem znajomy wrzask — to kosy kolejnego rydwanu zdołały rozharatać inne miejsce naszej żywej barykady, kilka baktrianów zerwało się na nogi, zobaczyłem, jak dwa pędzą w pustynię, gubiąc towary i zostawiając za sobą strugi juchy. Jeden z nich wlókł zaplątanego w uprząż wrzeszczącego człowieka, za drugim ciągnęły się czerwone jelita.