Wleczony człowiek zdołał się uwolnić, widziałem, że pozbierał się z ziemi i rzucił z powrotem do karawany. Biegł jak szalony, przebierając długimi nogami, wśród naszego wrzasku. Wołaliśmy go, Kebiryjczycy coś skandowali, chyba jego imię, kiedy jeden z leopardów nagle skoczył mu na kark i obaj skłębili się w chmurze piachu.
Krzyk zastygł nam w gardle.
Rydwany krążyły wokół nas niczym skalne wilki, zataczając koła, skręcając w miejscu ze świstem kos i zasypując karawanę strzałami. Wydawali się niezniszczalni. Pamiętam, że wypuściłem trzy strzały, jedna za drugą, prosto w przelatującą machinę, ale nie zobaczyłem żadnego efektu.
Za to z rydwanu pomknął ku mnie oszczep, który rozciął mi lekko bok i wbił się w piach, oraz strzała, która przebiła mi udo. Poczułem to jak smagnięcie biczem, wrzasnąłem i zwaliłem się ciężko na ziemię.
Pozbierałem się natychmiast, zdziwiony, że nie czuję wielkiego bólu. Bolało, ale jakoś tak po wierzchu. Strzała tkwiła w moim udzie, trójkątny grot wystawał gdzieś z tyłu, brzechwa sterczała purpurowym kwiatem z przodu. Złamałem ją, chwyciłem za grot i pociągnąłem. Natychmiast poczułem ulgę, ale wtedy popłynęła krew. Pociemniało mi w oczach i zdało mi się, że wyschnięta, czerwona, pustynna ziemia zmieniła się pod moimi stopami w trzęsawisko.
Rydwany nadal krążyły dookoła, nadal z wizgiem pryskały ku nim strzały i takie same wbijały się w ziemię między nas.
Ująłem łuk śliskimi od krwi palcami i, potrząsając głową, w której wszystko się kołysało, założyłem nową strzałę.
Jeden z rydwanów przetoczył się obok z hukiem kos, ale wtedy coś się zmieniło. Z jego boku piach wybuchł nagle fontanną i zobaczyłem sylwetkę Benkeja. Amitraj wyrósł dosłownie znikąd, napinając łańcuch, który wystrzelił z piachu na wprost pędzących baktrianów. Jeden koniec zamotany był wokół skały, drugi tkwił w dłoniach tropiciela, który teraz obiegł sterczący kamień, naciągając ogniwa, i zaparł się nogą.
To było mgnienie. Woźnica ściągnął równocześnie lejce, ale było za późno. Baktriany wpadły na wyprężony łańcuch, który smagnął je po nogach, Benkej puścił swój koniec i poleciał na piach jak szmaciana lalka.
Wszystko to widziałem tak, jakby czas nagle zwolnił. Baktriany splątały się i runęły na siebie w jednej plątaninie nóg, pysków i kolczastych zbroi. Podniosła się fontanna piachu i kamieni, z której nad stertą ryczących zwierząt przeleciał wóz, obracając w powietrzu kosami, z zapartym o piach dyszlem, drąg pękł z trzaskiem, po czym skrzynia zwaliła się kołami do góry z odgłosem, który brzmiał, jakby przewróciło się drzewo.
W chwilę potem zza barykady zwierząt wybuchł zwycięski ryk.
Pozostałe rydwany zawinęły sprawnie w miejscu, dwa zaczęły objeżdżać kręgami zrujnowany wóz, a dwa, gwiżdżąc kosami, puściły się za pędzącym Benkejem.
Piasek wybuchł w innym miejscu, tuż za drugim wozem, w chmurze pyłu pojawił się Hacel. Kirenen zakręcił nad głową kotwiczką i cisnął ją w przejeżdżający rydwan.
Rozległ się brzęk, kotwiczka splotła się między ostrzami i szprychami wirującego koła, które zaczęło nawijać linkę jak kołowrotek, linka uwiązana do skały napięła się, urywając koło. Rydwan pochylił się na jeden bok, tnąc ziemię ostrzami i gubiąc wrzeszczącego oszczepnika, który runął prosto w wirujące kosy, a potem cały zaprzęg zwalił się bezpośrednio w barykadę naszych baktrianów.
Benkej odwrócił się w biegu i zamachnął czymś. Kebiryjskie ostrze do rzucania, uchwyt z wyrastającymi we wszystkie strony sierpowatymi ostrzami, taki sam, jaki w pałacu widziałem w ręku skrytobójcy i jaki przebił pierś mojej Irissy, zamigotał w powietrzu i wbił się gdzieś pomiędzy rozpędzone zwierzęta, ale efekt był tylko taki, że rydwan skręcił w miejscu i zmienił kierunek jazdy.
Wewnątrz pierścienia karawany woźnica i łucznik rozpaczliwie walczyli o życie, trwało to zaledwie chwilę, kilka świstów wygiętej kebiryjskiej szabli. Leopard przeskoczył z rykiem nad barykadą z towarów i chciał rzucić się na jednego z Kebiryjczyków, ale nie trafił. Tamten wywinął się jakimś niemożliwym ruchem, jakby był wirem piasku, odbił dłonią od ziemi i rozpruł kotu brzuch końcem szabli. Kolejny podskoczył i ciął w powietrzu, rozrąbując leopardowi kark.
Strzeliłem znowu, do wozu gnającego za Haclem i Benkejem, lecz moje pociski utonęły dosłownie w rzece pocisków mknących zza barykady. Łucznik został trafiony pod pachę, a woźnica w udo, jednak boki rydwanu pokryte były napiętą skórą kamiennego wołu i większość strzał spadała wzdłuż jego trasy lub odbijała się od burt.
N’Dele pojawił się w miejscu, gdzie przetoczyły się przed momentem koła pojazdu, i cisnął swoją kotwiczkę. Zęby wbiły się w napierśnik woźnicy, linka szarpnęła, wgniatając go w bok pojazdu, żołnierz wydał z siebie dziki wrzask, który utonął w łomocie pękającego podwozia. Buda runęła na ziemię, a uwolnione koła pomknęły za oszalałymi baktrianami, skacząc na pogruchotanej osi.
— Ornipanty! Do ataku! Na pomoc! — wrzasnął N’Goma. — Hajaa!
Potrzebowałem tylko chwili, żeby zorientować się, że krzyczy do mnie.
Kiedy wskakiwałem na siodło z takim uczuciem jakby tygrys odgryzał mi nogę, zobaczyłem, że Snop i Brus już ruszają, ich ptaki wstają nagle: żywe góry pierza okryte łuskowatymi kaftanami. Na każdym z nich pod palankinem kryło się dwóch Kebiryjczyków.
— Czekać, chłopak! — usłyszałem. Dwóch wysokich wojowników, jeden z włócznią i łukiem, drugi z szablą w zębach i pękiem jakichś rzemieni, gramoliło się na mojego ptaka, wpychając się pod daszek, kiedy stwór prostował nogi na całą wysokość. Kolejne dwa ptaki dosiadane przez Kebiryjczyków pędziły już, przeskakując nad stłoczonymi zwierzętami tworzącymi żywy mur. Ruszyliśmy, by przeciąć drogę dwóm nietkniętym pojazdom gnającym za uciekającymi tropicielami.
Ten największy rydwan, powożony chyba przez dowódcę, skręcił błyskawicznie w kłębach pyłu i ruszył prosto na nas, łopocąc podobnymi do płomieni proporcami. Zapasowe ostrza tkwiły w uchwytach po bokach dowódcy niczym stalowe skrzydła.
Widziałem, że gna prosto na ptaki, łucznicy zza pleców woźnicy strzelali raz za razem, ten powoził jedną ręką, a drugą sięgnął gdzieś za plecy i dobył ze stojaka oszczep, który wbił w podłogę obok siebie.
— Hajaa! Mbajo! Mbajo! — wydarłem się, mój ornipant targnął łbem i ruszył szybciej. Gorący wiatr huczał mi w uszach. Jeden z moich Kebiryjczyków rozplatał swoje rzemienie obciążone żelaznymi ciężarkami.
Pędzący na nas rydwan zawrócił nagle i zdołał przejechać kosami po nogach nadbiegającego z mojej lewej strony ptaka, ostrza prysnęły co prawda we wszystkie strony, wóz podskoczył i zachwiał się na kołach, ale ornipant runął do przodu, zrzucając swoją załogę i wzburzając ogromną chmurę pyłu.
I wtedy zobaczyłem, że drugi wóz mija pędzącego Hacla. Tropiciel spojrzał w bok i jednym susem wyciągnął się na ziemi. Wirujące kosy przetoczyły się nad jego głową, koła obsypały piachem, po czym wóz zawrócił w miejscu i znów runął na niego. Hacel wstał, ale w jego plecach tkwiły już oszczep i strzała.
Wrzasnąłem rozpaczliwie i pognałem ornipanta.
Hacel spojrzał na nadjeżdżający rydwan, splunął krwią, po czym sięgnął za plecy i, krzywiąc się, wyciągnął oszczep.
Pędziliśmy prosto na ten wóz, ornipant położył głowę płasko, nogi uderzały o ziemię, podrywając kamienie.