Później wgramoliłem się na grzbiet ornipanta, cały zalany moją krwią, i pozwoliłem mu jechać, gdzie chciał, pilnując tylko, żeby nie zgubić odrąbanej głowy setniczki.
Pustynia falowała wokół mnie i nie wiem, jak trafiłem do karawany.
To ornipant sam wrócił. Ja odpływałem już gdzieś ponad pustynię i zalany krwią świat.
Utonąłem w pulsującej niczym odległy bęben, czerwonej ciemności, z której wyrwał mnie ból.
Przemywali mi nogę czymś, co pieniło się i piekło żywym ogniem, szarpałem się w ramionach Kebiryjczyków. Ktoś podsunął mi bukłak. Najpierw dostałem wody, którą piłem wielkimi łykami, a potem czarkę ambriji.
Zakrztusiłem się ognistym płynem, ktoś podtrzymał mi ramiona, kiedy kaszlałem.
A potem ocknąłem się znowu.
Nogę miałem owiniętą czystym płótnem, kolejny opatrunek opinał mój bok, na czole czułem coś przylepionego, co trzymało skórę, jak kawałek zaschniętego wosku.
— My palimy swoich zmarłych — usłyszałem Brusa gdzieś niedaleko i natychmiast oprzytomniałem.
— My też — odpowiedział jakiś Kebiryjczyk. — Ale tu nie ma co podpalić. Na tych małych ogniskach z krowich placków? W pustyni trzeba tylko, żeby nie stali się karmą szakali.
Moi ludzie! Benkej! Hacel! N’Dele! Snop! Wstałem, zataczając się, i podparłem jakimś kijem.
— Kto przeżył, Brusie! — zachrypiałem. Odwrócił się do mnie i spojrzał ze zdziwieniem.
— Wszyscy, tohimonie. Z naszych wszyscy — odrzekł niepewnie. — Ale Hacel umrze.
— Jak to?! Nie dajcie mu umrzeć!
— Ratują go. Widziałem jednak już wiele ran. Ten oszczep spuścił mu powietrze z płuca i zranił chyba serce. Strzała przeszyła nerkę. Umrze.
Znalazłem go w długim szeregu jęczących, krwawiących ludzi, przy których kręcili się błyszczący od potu Kebiryjczycy z naręczami opatrunków i tykwami lekarstw. Jeden z nich okadzał leżących dymem sączącym się ze srebrnego naczyńka i omiatał miotełką z końskiego włosia. Kolejny przyklękał przy nich z kubkiem pełnym igieł i wbijał je w głowę oraz inne miejsca na ciele. Zdumiało mnie, że rannych jest tak wielu.
Hacel leżał z boku, opatrzono go bardzo dokładnie, choć opatrunki wydały mi się dziwne. Cięcie sierpa było chyba płytkie, bo zszyto je nicią z końskiego włosia i zalepiono jakimiś plastrami, lecz z piersi sterczał mu drewniany pręt, który wziąłem w pierwszej chwili za drzewce strzały. Okazało się jednak, że to kawałek trzciny zatkany maleńkim korkiem.
— Odetkaj... tohimonie... — wychrypiał Hacel, patrząc na mnie dziwnie błyszczącymi oczami w trupiobiałej twarzy. — Odetkaj... korek...
Ostrożnie wyjąłem korek i usłyszałem syk powietrza.
— Teraz zatkaj... Już bym nie żył... gdyby... nie ta... trzcina...
Rozkaszlał się, po brodzie pociekła mu strużka krwi. Chwycił mnie kurczowo za dłoń.
— Tohimonie... byłem... złym... człowiekiem... Zapal dla mnie lampę...
— Przeżyjesz, synu Bednarza — powiedziałem przez łzy. — Zabraniam ci umierać!
— Tohimonie... dostałeś go...?
— Tak, Haclu. Obciąłem mu głowę. Zabiliśmy wszystkich!
— To... dobrze...
— Zabraniam ci umierać — krzyknąłem rozpaczliwe. — Złożyłeś swoje agiru! Agira, askaro!
— Kano... Teraz muszę odpocząć... tohimonie... a potem... pójdę z tobą na kraj świata...
Życie opuściło jego dłoń nagle. W jednej chwili stała się przedmiotem. Martwą rzeczą, niczym pusta rękawiczka.
— Do mnie! — wrzeszczałem. — Ratujcie go! Obudź go swoimi igłami!
Kebiryjczyk ukląkł przy nas, pomasował Hacla za uszami i z boku szyi.
— Matufu — powiedział. — Śmierć. Igły są dla żywych. Jego już nie ma w środku. Moje igły nic nie pomogą.
— Przecież jeszcze żył! — krzyczałem. — Gdzie się podział?!
Kebiryjczyk powiódł rękami nad głową.
— Teraz tu, nad nami. Jak obłok, którego nie widzimy. Będzie tu jeszcze przez chwilę, ale potem odejdzie. Będzie szukał waszego Stworzyciela. Jego ciało jest jak porzucone ubranie. To już nie jest twój tropiciel.
Położyliśmy go obok innych zabitych, owiniętego w białe płótno.
W trakcie bitwy byłem pewien, że zginęło bardzo wielu, lecz prócz Hacla leżało tam tylko osiem ciał. Ten, którego zagryzł leopard, chłopiec przeszyty strzałą obok mnie, dwóch, na których wpadł strzaskany wóz, dwóch z tych, którzy runęli z okaleczonym ornipantem, i dwóch zabitych od kolejnych strzał. Ponadto straciliśmy pięć baktrianów i mieliśmy wielu rannych. Ale to wszystko. W ogniu bitwy wydawało mi się, że będzie znacznie gorzej.
N’Goma klęczał obok, zanosząc się przeraźliwym szlochem, i obsypywał głowę piachem.
— Któryś z nich był ci tak bliski? — zapytałem ze współczuciem, ocierając własne łzy rękawem.
— Wszyscy! — krzyknął z rozpaczą. — Spójrz! Przecież tam leży drugi syn trzeciej żony mojego stryjecznego kuzyna! A tam, popatrz! To Ungele! Drugi syn szóstego brata pierwszej konkubiny mojego wuja! Ombana! Trzeci syn drugiego syna pierwszej żony drugiego męża mojej stryjecznej babki! Alimbe! Biedny Alimbe! Twoja Aglaja czeka na próżno, a ty leżysz martwy w piachu Nahel Zymu!
— Kim był Alimbe? — zapytałem z szacunkiem
— Moim siostrzeńcem — odparł krótko.
Długo w noc płonęły ogniska. Kebiryjczycy grali na bębnach, śpiewali, tańczyli i wyprawiali ucztę dla swoich zmarłych.
My zabraliśmy ciało Hacla i wznieśliśmy mu kurhan największych kamieni, jakie tylko byliśmy w stanie dźwignąć. W milczeniu. Postawiłem mu zapaloną lampę, a Snop przez cały dzień usiłował wykuć cokolwiek na płaskiej stronie jednego z kamieni. Udało mu się wyskrobać „Hacel" i wyryć symbol klanu Lodu.
Następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę.
Moja noga spuchła i miałem gorączkę, więc podróżowałem, leżąc pod palankinem, a Brus powoził moim ornipantem.
Pustynia się zmieniła. Wyjechaliśmy zza kolejnego wzgórza wśród skał i kamieni, by ujrzeć przed sobą rzędy łagodnych, pokrytych zmarszczkami pagórków, ciągnących się po horyzont niczym zastygłe fale. Jak okiem sięgnąć, nie było tam nic prócz piachu. Nic, ku czemu można by zmierzać, i nic, co można zapamiętać. Tylko piach i niebo.
— Erg Krańca Świata — powiedział Brus z siodła. — Spójrz za siebie, tohimonie. Odtąd nie zobaczymy już nic innego. I nie zobaczymy już naszego kraju.
— I tak nie był już nasz — odrzekłem niechętnie, bo w tamtej chwili obchodziła mnie jedynie moja noga, która bolała i swędziała równocześnie.
Kolejne dni składały się tylko z nudy, upału i nieskończonej monotonii. Baktriany brnęły w piachu, wzdłuż pełznącej karawany człapały ornipanty, powietrze drgało jak woda w strumieniu. Słońce wstawało przed nami, stopniowo nas doganiało, potem prowadziło szlakiem, wypalając oczy i zalewając głowy żarem, aż kładło się spać za naszymi plecami.
Wieczorami nadchodził chłód i nakrywało nas czarno-granatowe niebo, głębokie, przerażające i usiane gwiazdami, wiszącymi ledwo za zasięgiem palców. Wydawało się, że jest jak studnia, w którą można runąć, jeśli patrzy się za długo.
Siedzieliśmy wokół tlących się kawałków suszonego nawozu, maczaliśmy ulepione z durry kulki w palącym hyszmyszu i sączyliśmy oszczędnie małe miarki palmowego wina. Dni płynęły jeden za drugim, długie i monotonne, a mimo to uciekające niczym paciorki z zerwanego sznura. Zapomniałbym o upływie czasu, gdyby nie moja noga. Po kilku dniach mogłem już stąpać prawie normalnie i o własnych siłach wdrapywać się na grzbiet ptaka. Minęło kilka następnych i zająłem swoje miejsce w siodle, a Brus wrócił na własnego ornipanta.