Niewiele to zmieniło, bo od pewnego czasu mój przyboczny prawie się nie odzywał. Przez cały dzień, jadąc na jednym ptaku, zamienialiśmy może parę zdań. Siedział nieruchomo w siodle, a na postojach znajdował sobie miejsce daleko od innych, patrzył na zachód i mamrotał coś do siebie.
Brnęliśmy przez pustynię i to było jak płynąć po morzu. Kiedy się żegluje, nadchodzi taki moment, że nie ma nic, tylko statek i morze. Nie można dopłynąć do brzegu, choćby się nie wiem jak próbowało. Tu było podobnie. Życie było jedynie tam, gdzie karawana. Nikt nie zdołałby sam powrócić, choćby zabrał zapasy i juczne konie. Pochłonęłyby go piaski.
Czułem to każdego dnia, przemierzając pustkę coraz dalej i głębiej.
Prócz nas nie było tu nikogo. Nigdzie. Jedna pustka. Nigdy jeszcze nie byłem tak bardzo sam ze sobą. Pustynia była niczym zwierciadło, które podsuwało mi pod oczy jedynie Filara, syna Oszczepnika, kai tohimona klanu Żurawia, bo poza nim był tylko kiwający się łeb ogromnego ptaka, piach i niebo.
Stopniowo wchodziliśmy tak głęboko w pustynię, że nocami zaczęliśmy słyszeć głosy.
Sądziłem, że to wiatr zawodzi wśród wydm, ale po jakimś czasie słychać było wyraźnie gniewne słowa wykrzykiwane w nieznanym języku, czasem śmiechy albo zawodzenie. Dobiegały tuż zza grzbietu wydmy, ale kiedy się tam zakradaliśmy, zbocze piachu okazywało się puste i nie było żadnych śladów, jedynie wyrzeźbione przez wiatr drobne fale.
Kilka razy budziłem się i wydawało mi się, że ktoś na mnie patrzy.
Raz widziałem, że mój ornipant zrywa się nagle, porykując, jakby widział w ciemnościach coś, czego nie widzi nikt inny.
Kiedy indziej zobaczyłem parę czarnych sylwetek, bardzo wysokich i chudych, znacznie wyższych niż najwyżsi Kebiryjczycy, które przeszły przez obóz, nie zostawiając śladów, i znikły wśród nocy.
Tylko baktriany nie przejmowały się niczym, zbyt tępe, by cokolwiek wyczuć, żuły paszę z chrzęstem obracając szczękami.
Szybko zorientowałem się, że inni tropiciele też to zauważyli. Zrywali się czasem i z bronią w ręku obchodzili obóz, ale nie znajdowali niczego.
Kebiryjczycy nie chcieli o tym mówić.
W końcu poszliśmy porozmawiać z N’Gomą.
Milczał długo, pykając ze swojej fajki, poczęstował nas naparem i nie powiedział nic, dopóki nie zostaliśmy pod rozpiętym na piachu daszkiem sami.
— Tak jest z pustynią — oznajmił wreszcie — jeśli dotrze się tak głęboko, gdzie nie prowadzą żadne szlaki. Każdy żeglarz piasku o tym wie, lecz nikt o tym nie mówi. Pustynia nie należy do nas. Tu, gdzie nie przeżyje żaden człowiek, gdzie nie ma nawet źdźbła ani kropli wody, jest królestwo istot starszych niż świat. Nie potrzebują jeść ani pić. Są samym światłem i ogniem. Są czym chcą być. Drgającym słupem powietrza albo wirem piachu. Idziemy przez ich królestwo. Pozwolą nam przejść albo nie. Czasem krzyczą lub drwią, ale to nic nie znaczy. Musimy przejść jak przez czyjś dom. Cicho i ostrożnie. Nie próbujcie ich atakować, nawet jeśli zaczną pojawiać się w obozie, szarpać palankiny i przewracać rzeczy.
— Kim są? — spytałem.
— My zwiemy ich żywym ogniem, N’Matu. U was mówi się o nich Ifrysy, ale nie wiecie, o czym mówicie. Amitraje nie umieją przebyć pustyni.
— Jesteśmy Kirenenami — warknąłem.
— Wiem, synu, lecz tutaj to nic nie znaczy. Jest tylko piach, niebo, Ifrysy i ludzie. I wy, i my jesteśmy tak samo obcy.
Czasem były to szepty, czasem nawoływania, a czasem czuliśmy na sobie czyjś wzrok.
Prócz tego pustynia pozostawała taka sama. Były skąpe miarki wody i żywności, drobny jak mąka piach wciskał się w każdą szczelinę ubrania. Całe dnie spędzałem, gotując się w pocie, szczelnie okutany pustynnym płaszczem, z zawojem chroniącym głowę i całą twarz. Było mi potwornie gorąco, ale przynajmniej słońce mnie nie parzyło.
Brus przestał się odzywać prawie w ogóle. Przestał siadywać z nami przy ognisku, twierdząc, że nie może znieść w tym upale, że tropiciele palą fajki. Zauważyłem, iż zjada tylko kulki z durry, oszczędnie maczając je w sosie, starannie unikając kawałeczków mięsa, na które polowali wszyscy inni. Pił jedynie wodę i odmawiał raczej opryskliwie, kiedy oferowano mu jego skąpą rację piwa.
Krzywił się, gdy N’Dele zaczynał śpiewać i najchętniej trzymał się na uboczu. Zauważyłem, że zawsze miał zakryte przedramię, nawet gdy nadchodził wieczorny chłód i można było ubrać się lżej. Dostrzegłem też, że tropiciele, zwłaszcza Benkej i Snop, wodzili za nim podejrzliwym wzrokiem. Brus jednak nie robił nic podejrzanego poza tym, że co wieczór patrzył w ponurym milczeniu na zachód, siadając z brzegu obozu, jednak już bez fajki i bukłaka.
Wciąż słyszałem głosy, nieraz wydawało mi się, że widzę jakieś postaci, podobnie jak tropiciele sięgałem wtedy odruchowo po miecz albo ściskałem w dłoni lancę, ale nie robiłem nic innego.
Czasem w obozowisko spadał kamień rzucony nie wiadomo przez kogo, czasem ułożone w sterty rzeczy przewracały się bez widocznej przyczyny.
A pewnego dnia zbudziłem się bladym świtem, kiedy wszyscy jeszcze spali, i zobaczyłem Ifrysa stojącego tuż nade mną. Me byłem pewien, czy rzeczywiście się obudziłem, czy nadal śnię, bo czułem się dziwacznie i nie mogłem drgnąć. Ledwo poruszyłem oczami, stał nade mną, upiornie długi i chudy, czarna jak sadza sylwetka na tle szarzejącego nieba. Nie był cieniem, tylko czarną plamą. Był niczym dziura prowadząca w ciemność, a nie jak ktoś o czarnej skórze. Jego wydłużone niemożliwie ciało było tak ciemne, że wydawało się płaskie, sylwetka namalowana na parawanie.
— Niedługo wejdziesz w Pustkowie Snów. — Usłyszałem szept dobiegający z wnętrza mojej głowy. — Jednak musisz przebyć je jako czuwający. Jedyny, który widzi. Nie przełykaj drętwej wody, synu Oszczepnika.
Chciałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem wydobyć ani słowa. Ifrys zbladł nagle, stał się najpierw cieniem, a potem słupem drgającego powietrza i światłem poranka.
Wtedy obudziłem się rzeczywiście, słońce stało już na dwa palce i wokół mnie zwijano obóz.
Słowa z dziwnego snu zrozumiałem znacznie później.
Pewnego dnia po południu czoło karawany zatrzymało się, mimo że słońce stało jeszcze wysoko. N’Goma zarządził postój, choć nie rozumiałem dlaczego. Gdy dojechałem na szczyt wydmy, zobaczyłem zupełnie białe pustkowie, na którym nie było piasku.
Była za to idealnie biała skała, pokryta najdziwaczniejszymi budowlami, jakie kiedykolwiek widziałem. Stały tam ogromne niczym cały pałac cesarski idealne stożki, jakby ze skały sterczały końce rogów jakichś monstrualnych stworów; były białe, kamienne kule wiszące nieruchomo nad ziemią; były słupy, które wysuwały się powoli wprost ze skały, rozkwitając na górze wielkimi wachlarzami niczym gigantyczne kwiaty.
Na skale pod nimi zapalały się i gasły idealnie proste linie, jakby wypełniał je ogień.
Staliśmy oniemiali, nie wiedząc, na co patrzymy i co będzie dalej.
— To miasto? — zapytał Benkej bezradnie.
— To Tupana Usingi, Pustkowie Snów — odpowiedział N’Goma, który wjechał na swoim ptaku między nas, a ja nagle przypomniałem sobie sen sprzed kilku dni. — Przeklęte miejsce, ale tylko tak przejdziemy na drugą stronę pustyni. Wejdźcie do obozu. Wiem, co robić, lecz musimy się przygotować. Nie patrzcie tam. Nawet samo spojrzenie może przyprawić o szaleństwo albo zabić.
— Droga prowadzi prosto na drugą stronę — tłumaczył nam potem. — Każdy, kto tam wejdzie, szybko zacznie widzieć to, co chce. To środek pustyni, zazwyczaj każdy o czymś marzy. Najczęściej o celu podróży albo o tych, których zostawił gdzieś daleko. Czasem też człowiek czuje strach. To pustynia. Nahel Zym. Śmierć czyha na każdym kroku. Jednak Tupana Usingi słyszy te wszystkie myśli. Słyszy i odpowiada. Ten, kto marzył o ogrodzie wśród płynącej wody, o dziewczętach i świeżych owocach, zobaczy taki ogród. Czasem na ergu widać obrazy wiosek, jezior i miast, ale nie są prawdziwe. Nie można do nich dojść. Na Tupana Usingi jest inaczej. Tupana daje ci, co chcesz, i możesz tam pójść. Możesz wejść do ogrodu. Możesz zobaczyć bliskich. Lecz wtedy zostaniesz już na zawsze. Tupana Usingi może też dać ci twój strach. Może dać demony, których się boisz, ale tu naprawdę rozerwą cię na strzępy. Wielu weszło między te dziwne wieże i kule. I wszyscy tam są. Uwięzieni w swoich marzeniach i koszmarach.