Выбрать главу

— Jak mamy przejść przez takie miejsce? — zapytał krótko Snop. — Przecież to szaleństwo.

— Dziś zjemy dobrą kolację. Będziemy tańczyć, grać na bębnach i śpiewać. Dziś zjemy do syta i wypijemy resztkę palmowego wina. Wypijemy też zioła, które nas wzmocnią. A jutro ustawimy karawanę, na czele której stanie Undule Malinda. Wujeczny brat trzeciej żony stryja mojego dziadka. Undule nie widzi, ale nie potrzebuje oczu. Zawsze zna kierunek. On nas poprowadzi, wiodąc pierwszego baktriana. Wszystkie zwierzęta pójdą za nim, pójdą też ptaki. A my będziemy spali. W siodłach i palankinach. Na pakach baktrianów. Będziemy spali głęboko, bo wypijemy drętwą wodę. Cała karawana przebędzie przez Tupana Usingi w głębokim śnie prowadzona przez ślepca. To jedyny sposób, by wejść tam i wyjść.

— Robiłeś to już przedtem? — zapytał Benkej. — Czy dopiero ci to przyszło do głowy?

— Wiele razy przechodziliśmy Tupana Usingi, ja i mój brat N’Beni. I za każdym razem wracaliśmy o wiele bogatsi niż wyszliśmy.

Było tak, jak powiedział. Przez pół smolistoczarnej, rozgwieżdżonej nocy tańczyliśmy, piliśmy i jedliśmy, a ja przez cały czas nie mogłem zapomnieć słów, które usłyszałem we śnie.

Czy mogłem przeżyć, nie wypiwszy drętwej wody? Co miała mi dać Tupana? Marzenia czy koszmary? I jak miałbym się stamtąd wydostać, skoro nikomu innemu się nie udało?

Jednak rano po skromnym śniadaniu robiłem to, co wszyscy. Pomagałem juczyć zwierzęta, osiodłałem mojego ptaka, wypiłem czarkę naparu. Wszyscy wyglądali na przerażonych, choć starali się tego nie okazywać.

Kiedy przygotowano wino palmowe z pieczołowicie odmierzonymi kroplami drętwej wody, nastrój panował taki, jakbyśmy zamierzali popełnić samobójstwo. Tylko odmierzającym płyn kebiryjskim czarownikom nie trzęsły się ręce.

— Nie pomyl się — wycedził Benkej. — Jestem tropicielem. Miałem z tym do czynienia. Nienawidzę, kiedy boli mnie głowa.

— Jedna kropla usypia, druga odbiera ból, trzecia zabija — wyrecytował Kebiryjczyk. — Tu nie wolno się pomylić.

Byłem bardziej przerażony niż inni. Oni mieli zaufać usypiającej wodzie i obudzić się po drugiej stronie albo w ogóle. Ja musiałem zaufać własnym zmysłom.

Podawano nam napój w małym czajniczku tuż przed wspinaczką na siodło ornipanta. Tłumaczono, że trzeba wejść i jak najprędzej przywiązać się do poręczy palankinu, żeby nie zsunąć się w czasie jazdy. Podnieść ornipanta i ruszyć naprzód. A potem zasnąć.

Ująłem dzióbek imbryczka, wypiłem swój łyk, ale utrzymałem go w ustach. Wyplułem wino dyskretnie, gdy tylko znalazłem się na grzbiecie ptaka i wypłukałem usta wodą z bukłaka, wypluwając ją, lecz i tak poczułem, że drętwieje mi język i policzki.

Ptak ruszył za innymi w dół wydmy, karawana prowadzona przez ślepca kierowała się wprost na upiorne pustkowie, gdzie poruszały się dziwaczne, stożkowate wieże, wysuwające się z ziemi i chowające pod skałę bez śladu.

Widziałem, jak jeden po drugim opadają na posłania, jak spuszczają głowy albo kiwają się przywiązani w siodłach niczym trupy. Ktoś zgubił tyczkę, która potoczyła się z brzękiem po gładkiej skale.

Na Pustkowiu Snów panowała upiorna, głucha cisza. Słychać było tylko łomot dziesiątków kopyt jucznych zwierząt i ciężkie człapanie ornipantów. Na czele wysoki starzec w kapturze wędrował pewnie na wschód, stukając o kamienną płytę końcem lancy, prowadząc za uździenicę pierwszego baktriana. Wyglądał, jakby stąpał po własnym cieniu.

Nie zapadłem w ciężki, nieprzytomny sen jak pozostali, ale i tak walczyłem z opadającymi powiekami. Odrobina drętwej wody musiała wedrzeć się do mojego ciała przez język i usta, lecz to było nieuniknione. Tyle tylko, że to, co oglądałem wywracającymi się oczami, walcząc nieustannie z sennością i kiwającą się głową, mogło być prawdą równie dobrze, jak dziwacznym snem.

Patrzyłem na wznoszące się nade mną gigantyczne, bodące niebo iglice, po których wędrowały w górę i w dół wielkie kule; na kamienne kolce, które nakryłyby podstawą całe wioski, dzielące się nagle na unoszące się w powietrzu plastry; na wielkie, syczące błyskawice, które strzelały pomiędzy szczytami wież.

A potem znalazłem się we mgle. Skłębionej, gęstej niczym śmietana mgle, w której stałem po prostu na nogach. Mój ptak gdzieś zniknął, nigdzie nie widziałem też karawany.

Z mgły wyłoniła się niewyraźna sylwetka wysokiego mężczyzny w kapturze i kireneńskiej kurcie pod płaszczem.

— Filarze! — zawołał mężczyzna łamiącym się głosem. — Mój mały tygrysie...

Padliśmy sobie w ramiona. Mój ojciec wyglądał młodziej niż wtedy, kiedy widziałem go po raz ostatni, pachniał lekko zwiędłymi kwiatami i bakhunowym dymem.

Nawet nie zauważyłem, kiedy łzy zaczęły płynąć mi po twarzy.

— Ojcze... — wyszeptałem, a nagle przypomniałem sobie, czym jest Tupana Usingi. Wiecznym snem, który zaspokaja tęsknotę, ale nie wypuszcza z objęć. — Ojcze, będę musiał odejść...

— Tak, chłopcze — powiedział cesarz, mój ojciec. — Nie możesz tu zostać. Nie możesz stać się częścią snu. Dlatego nie witam cię w ogrodzie. Spójrz. Nie ma tu krzewów ani pawilonów, nie ma twoich ukochanych kobiet, nie ma twoich braci ani matki. Jesteśmy tylko my dwaj. We mgle.

— Ojcze... jestem taki zmęczony...

— Wiem, Filarze. Spadło na ciebie brzemię ponad siły. Ale jesteś tym, kto może przejść przez to wszystko i może sprowadzić cały świat z powrotem na jego drogę.

— Czemu ja?

— Bo tylko ty przeżyłeś, synu. Wiedzący zobaczyli na chwilę jeden z twoich losów. Podążaj nim dalej.

— Powiedz mi, co mam zrobić! Pokręcił głową.

— Nie mogę. Los jest niczym dym. Nie znam wszystkich wydarzeń i nie wiem, jak będą wyglądały naprawdę. Jestem tylko wspomnieniem, nie prawdziwym duchem.

— Nie jesteś moim ojcem?!

Uśmiechnął się.

— Jestem tym, co ze mnie zapamiętałeś. Jestem wszystkim, czym był twój ojciec, co przetrwało w tobie i zostało przywołane przez Tupana Usingi. To, gdzie znalazł się duch twojego ojca, ta jedyna w swoim rodzaju iskra jaźni, musi zostać zakryte, podobnie jak tajemnica śmierci wszelkich ludzi. Nigdy nie może stanąć przed oczami żyjących.

Wziął mnie pod ramię.

— Chodźmy. Mamy tylko tyle czasu, ile ma go twoja karawana. Powiem ci kilka rzeczy, które zapamiętasz, i kilka, których nie zapamiętasz. Ale przyjdą do twojej głowy we właściwym czasie.

Z mgły wyłoniły się nagle bojowe rydwany toczące się powoli, jeden za drugim, na kozłach siedzieli żołnierze w staroświeckich zbrojach, ze spuszczonymi głowami. Strzelcy też siedzieli zrezygnowani z tyłu, zwieszając nogi na zewnątrz. Rydwany były starego typu, o sztywnych, dziwacznych dyszlach i małych kołach obitych miedzianą blachą.