Выбрать главу

— Gdzie jest wschód?! — krzyczał wysoki mąż w czerwonym płaszczu i zbroi, takiej, jakie widziałem na starych rysunkach i płaskorzeźbach. Na głowie miał starożytny hełm tymen basaara z kitami na bokach i kolczastym, blaszanym grzebieniem, a w dłoni trzymał Oko Północy. Źrenica Oka jednak wirowała nieustannie.

— Gdzie jest wschód?! — zawołał ponownie. — Słońce nie może być wszędzie!

Rydwany minęły nas, pochłonęła je mgła.

— Biedny Kitargej — powiedział mój ojciec. — Wciąż nie może znaleźć drogi.

— Ojcze...

— Ty znajdziesz, tylko się nie wahaj. Muszę ci to powiedzieć, bo Brus daleko cię już nie zaprowadzi. Musisz polegać na sobie.

— Ojcze! Brus nie zdradzi. To niemożliwe... On...

— Nie, on zbliża się do rozdroża. Będzie musiał wybrać, synu. Dlatego zapamiętaj: krwawe łzy oznaczają pożegnanie przyjaciół, nie wrogów. Zapamiętaj też to: jeśli będziesz musiał się cofnąć albo wybrać niewolę, wybierz niewolę. I jeszcze jedno: niewola nie jest wieczna. Znajdziesz drogę na wolność. Siłą lub podstępem. A wtedy patrz w niebo. Pewnego dnia pod wieczór zobaczysz, jak ognista gwiazda przecina niebo. Poszukaj jej. Idź tam, gdzie spadła. Tyle musisz pamiętać teraz. Poradzisz sobie, synku.

Ojciec objął mnie i pocałował w czoło, a ja znalazłem się z powrotem w oślepiającym słońcu, na grzbiecie mojego ornipanta.

Kręciło mi się w głowie, a wokół wznosiły się upiorne budowle.

Jeśli patrzyłem gdzieś uważnie, znów zaczynałem widzieć mgłę, wewnątrz niej ogrody, domostwa i pawilony oraz ludzi, którzy biegli na spotkanie karawany, a nagle wpadali na niewidzialny mur, rozpłaszczali się na nim i uderzali weń dłońmi, ale nie mogli już postąpić ani kroku. Krzyczeli, widziałem, jak otwierają usta i wołają mnie, lecz nie słyszałem ani słowa.

A potem prowadzone przez ślepca czoło karawany wyszło z Tupana Usingi, kopyta baktrianów zagłębiły się w piasku.

Ludzie zaczynali się budzić.

Dni potoczyły się swoim zwykłym torem, zupełnie jakby nic nie zaszło. Niektórzy cierpieli na ból głowy, niektórzy pamiętali mgliście jakieś koszmarne sny. Nikt jednak nie zginął i nikt nie został uwięziony przez Pustkowie Snów.

Karawana wędrowała naprzód.

Czuło się jednak, że koniec podróży jest coraz bliżej. Nie wiedziałem dlaczego, po prostu coś takiego wisiało w powietrzu.

Tyle tylko, że pewnej nocy jeden z baktrianów zerwał się i pognał w pustynię. Znaleźliśmy go rano, jadąc po śladach na ornipantach — zwierzę zostało rozszarpane na strzępy. Benkej długo oglądał rozprute ciało zwierzęcia, trącał nożem brzegi ran, które wyglądały, jakby zadały je kosy rydwanu.

— Czy w głębokiej pustyni żyje cokolwiek, co mogłoby zadać takie rany?

— Wiem, o czym myślisz — odparłem z wysokości swojego ornipanta.

— Roiho — powiedział Brus, podjeżdżając na swoim ptaku.

— Czas znowu wymalować się we wzorki — oznajmił ponuro Benkej. — Skąd jednak weźmiemy tu płynącą wodę, to już nie wiem.

— Pytanie brzmi, czy mówimy o tym Kebiryjczykom?

— Tak, ale dopiero za kilka dni — oznajmił Brus. — Dwa lub trzy.

— Dlaczego?

— Bo nie ma pewności. Miałeś ostatnio sny?

— Sny oczami upiora? Nie. Nie miałem ich od Nahilgył.

— Więc może to wcale nie roiho.

Nie byłem przekonany. I nie miałem pewności, o czym myślał Brus, kiedy twierdził, że następnego dnia wszystkiego się dowiemy.

Pojechaliśmy dalej, tyle tylko, że i ja, i moi tropiciele oglądaliśmy się za siebie znacznie częściej niż inni. Rzeczywiście nie miałem już takich snów, choć miałem przeczucie. A ono mówiło, że moje przekleństwo podąża teraz pustynią tropem naszej karawany. I jest spragnione.

Pustynia znowu zaczęła się zmieniać. Na naszej drodze pojawiły się kamienie i skały, a po kilku godzinach natrafiliśmy na suche, kolczaste drzewko i płaty drobnych porostów na kamieniach.

Gdyby ktoś patrzył z boku, uznałby, że oszaleliśmy od słońca. Suche drzewko, które nie zainteresowałoby nawet onagera, doprowadziło nas do histerii z radości, jakby było najwspanialszym ogrodem. Parę szakali, patrzących na nas z osłupieniem, powitaliśmy niczym wytęsknionych krewnych, tańcząc i tarzając się w piachu.

Ale po południu dopadła nas burza.

Zrobiło się dziwacznie duszno i widać było, że N’Goma się niepokoi. Co chwilę wyjeżdżał z szyku i, osłoniwszy oczy, spoglądał na południe, jakby się kogoś spodziewał. Po południu niebo z tamtej strony pociemniało wyraźnie i powlokło się przykrą, rudą barwą.

Przewodnik okrzyczał postój i karawana zaczęła się zwijać.

— Burza! Wiatr niosący pył! — wyjaśnił nam któryś Kebiryjczyk. — Zasypie nas, jeśli się nie przygotujemy!

Dotarliśmy na szczęście do jakichś skał, umocowaliśmy i uwiązaliśmy, co się dało, i mogliśmy już odczuć, że pogoda robi się jakaś dziwna. Wszyscy warczeli na siebie, zmęczeni i znużeni wędrówką, słońce paliło wściekle, ale jednocześnie jakby brakowało powietrza i gwizdało nam w uszach.

A potem ogromna, ciemna chmura spadła na nas jak bicz i świat pogrążył się w mroku. Pył ciął skórę, zatykał nozdrza i wdzierał się pod ubranie, wiatr wyduszał powietrze z płuc. Wrażenie było okropne, lecz poza wtuleniem się za żywą osłonę z baktriana albo ornipanta, niewiele jeszcze można było zrobić. Trzeba było tylko osłaniać oczy oraz usta i słuchać przeraźliwego wycia wichru, w którym rozbrzmiewały odgłosy zwierząt i upiorów, a czasem przypominał grzmiące zawodzenie rogów Czerwonej Wieży.

Trwało to długo, ale wreszcie najgorsza wichura osłabła, świat okazał się nadal zasnuty rudym pyłem, wiatr łopotał połami płaszczy, lecz nie był to już opętańczy żywioł. Wszyscy byliśmy wyczerpani i większość zasnęła tam, gdzie schronili się przed pyłem, przepłukawszy ledwo usta łykiem wody.

Patrzyłem na świat zalany mrocznym, żółtawym światłem, od czasu do czasu rozcinany sinym błyskiem pioruna i czekałem na deszcz, jednak deszcz nie spadł.

Zobaczyłem natomiast Mirah. Stała na odległym wzgórzu, biała sylwetka z dziurami zamiast oczu. Tym razem miała na sobie jakieś giezło i stała przygarbiona, z opuszczoną głową osłoniętą włosami.

Krzyknąłem, lecz światło zamigotało tylko na chwilę i zgasło. Czekałem z biciem serca na kolejną błyskawicę, lecz kiedy się go doczekałem, szczyt wzgórza był pusty.

A potem ktoś chwycił mnie za ramię.

Wszystko nastąpiło naraz.

Mój stłumiony wrzask, ruch, z jakim przechwyciłem dotykającą mnie dłoń, i błysk ostrza, które wyciągnąłem z zanadrza.

Brus odbił cięcie, uderzając mnie w przedramię, nóż potoczył się po kamieniach.

Mój ornipant zaturkotał ze zdziwieniem.

— Wybacz, tohimonie — powiedział Brus.

— Też ją widziałeś? — zawołałem.

— Ardżuk, chłopcze... Młody Tygrysie... Przyszedłem się pożegnać.

W następnym rozbłysku zobaczyłem, że po jego twarzy toczą się strużki krwi, dwie z nich przepływały przez oczodoły, jak kręte górskie strumyki. Krwawe łzy. Pożegnanie przyjaciół, powiedział mój ojciec.

Pożegnanie...

— Kodai massa, tohimon — szepnął Brus niewyraźnie, otulając pięść dłonią i chyląc głowę. Wtedy zobaczyłem, że czaszkę ma najeżoną igłami i to dlatego po jego twarzy płynie krew. Oddech uwiązł mi w gardle. — Wybacz, panie, ale już nie potrafię być twoim obrońcą. Odchodzę, moje miejsce w duszy zajmuje kto inny. Może nie kapłan Czekedej, ale to nie jestem ja. Jestem sobą, dopóki w mojej głowie tkwią te igły. Sam je wbiłem. Wbiłem je i na chwilę odzyskałem moją duszę. Na tyle, żeby wypełnić moje ostatnie agiru.