— Brusie... — wychrypiałem, drżąc na całym ciele. — Brusie... synu Piołunnika... nie możesz...
— Nie, chłopcze — powstrzymał mnie. — Byłeś dla mnie jak syn. Nie możesz iść przez świat... Nieść losu całego Kirenenu, mając u boku kogoś, kto zmienia się we wroga. Nie możesz wędrować z Amitrajem, który nienawidzi wszystkiego, co wolne i prawdziwe, a kocha jedynie Podziemną Matkę i pragnie, by wszystko stało się jednym. Ja nie, lecz ja słabnę. Jestem pożerany od środka. Staję się skorupą, w której zamieszkał wąż. Żyję, tylko dopóki w mojej głowie tkwią kebiryjskie igły.
Słuchaj mnie, chłopcze, słuchaj! Mam mało czasu. Rozmawiały ze mną Ifrysy. Wiem, co zrobić. Mogę zatrzymać roiho. Mogę ją zniszczyć, jeśli zdołam się poświęcić. Tak to działa. Jesteś dla mnie jak syn, tohimonie. Zatrzymam ją. Pozwolę się pożreć. Oddam się roiho. Jej nienawiść spłonie w ogniu mojego oddania. Połączę się z nią. Znałeś ją, prawda?
— Nazywała się Mirah — wyszeptałem.
— Mirah... Obwinia ciebie, ale to ja ją zabiłem. Wybacz, tohimonie, nie ma już czasu. Patrz na niebo i na morze. One cię poprowadzą. Wypatruj ognistej gwiazdy. I przyjmij... moje agiru...
— Brus... — Czułem, że gorące łzy spływają z mojej twarzy razem z pyłem. Czerwone od piachu, podobne do krwi. Obaj płakaliśmy krwawo. Nie zdołałem powiedzieć mojemu przyjacielowi i obrońcy nic więcej, bo ścisnęło mnie w gardle.
— Romassu... — powiedział Brus. „Romassu", moje życie.
Wstał i odszedł w ciemność. Jeszcze raz zobaczyłem go w świetle błyskawicy, kiedy wspinał się na wzgórze. A potem zostałem sam.
Rankiem byłem jak wypalony. O nieruchomej twarzy, z wnętrzem pustym i zmienionym w pogorzelisko. Straciłem już w życiu ludzi, którzy byli mi bardziej bliscy niż Brus. Kobiety, które kochałem tak, jak kocha mężczyzna, moich krewnych, mojego ojca i mojego nauczyciela. Za każdym razem była to strata, po której świat wydawał się niemożliwy, i każda przepalała mnie na wylot, jak piec wypala glinę. Rzecz w tym jednak, że Brus był ostatni. Nie miałem już nikogo, kogo znałbym dłużej niż kilka miesięcy. Nikogo, kto widział mnie, gdy byłem dzieckiem, i kto wiedziałby, kim jestem. Teraz byłem już całkiem sam.
Powiedziałem moim tropicielom, co się stało, lecz to byli moi żołnierze. Zrozumieli i czekali na rozkazy. Tyle. Widziałem w ich oczach błysk współczucia, ale przelotny. Polowemu dowódcy się nie współczuje. A jeśli nawet, to nie ma tego jak okazać.
Zanim wyruszyliśmy, poszedłem na tamto wzgórze, jednak nie zobaczyłem zupełnie nic. Ani kropli krwi, ani nawet śladów, bo wiatr wszystko wygładził. Znalazłem tylko rzemyk z wiszącym na nim małym, kastetowym nożem o ostrzu nie większym od kciuka, który Brus zawsze nosił na szyi. Zaczepiony o wystający fragment skały kołysał się lekko w podmuchach wiatru. Założyłem go i to było moje ostatnie pożegnanie.
Potem spędziłem dzień w siodle i byłem rad, że jestem sam. Siedziałem wygodnie, z twarzą ukrytą w kapturze, pozwalając odpocząć nodze, która wciąż dawała mi się we znaki, i powoziłem jedną ręką, drugą pieszcząc moją żelazną kulę życzeń.
Robiło się chłodniej.
Następnego dnia niepostrzeżenie skończyły się też piaski ergu i wokół nas widać było rośliny. Obce, takie jakich dotąd nie widziałem.
Przed nami rozciągała się płaska, kamienista równina, a za nią wznosiły się szare, smutne góry. Niebo zasnuły równie szare obłoki.
Wszyscy tańczyli wśród kamieni, baktriany ryczały, a mnie nie chciało się nawet zsiąść. Patrzyłem na wszystko z góry. Znaleźli niewielki strumień, Benkej przyniósł mi bukłak świeżej wody, pochyliłem się ze strzemienia, żeby przyjąć poczęstunek, i uśmiechnąłem się do Amitraja, ale miałem wrażenie, że twarz mi od tego popęka.
Wypiłem łyk słodkiej wody, oddałem bukłak, a potem wyjąłem fajeczkę z bagaży Brusa i nabiłem ją bakhunem.
— Zasady są jasne — tłumaczył N’Goma. — Pośrodku pustkowia jest linia ułożona z dużych kamieni. Potem następna. Wolno nam przekroczyć pierwszą, nie wolno tej drugiej. Nikt nie może jej przejść, bo zginie. Oni, ludzie-niedźwiedzie, tak samo. Przechodzą pierwszą od ich strony, ale nie mogą następnej. Pomiędzy liniami układamy swój towar i odstępujemy. Oni go oglądają i obok układają zapłatę. Jeśli jest wystarczająca, podchodzimy i zbieramy ją do worów. Jeśli za mała, wracamy i czekamy dalej. Oni dodają swoje albo nie. My też możemy co nieco dołożyć lub zabrać. Tak to działa. Trwa od lat.
— I nikt nie oszukuje?! — zapytał Benkej. — Przecież to łatwe.
— Jeśli my oszukamy, oni zaczną zabijać karawany. Jeśli oni, my przestaniemy przyjeżdżać. Proste. Nawet Amitraj powinien to pojąć.
Przez następne dni nosiliśmy towary. Wory z płytami soli, dokładnie zapieczętowane gąsiory i zwinięte w bele skóry kamiennych wołów. Było tego bardzo dużo. Układaliśmy je za linią skał, w miejscach, które pokazywał N’Goma, i wracaliśmy po następne.
Po naszej stronie płonęło wielkie ognisko, które miało sygnalizować nasze przybycie, ale ludzie-niedźwiedzie nie pojawiali się.
Więc czekaliśmy. Nudząc się, marznąc, paląc ogniska i usiłując polować, ale na tym pustkowiu niewiele można było zdobyć prócz królików.
Po czterech dniach usłyszeliśmy ponure buczenie jakichś rogów i u stóp gór pojawił się ogień. Wielkie, huczące ognisko.
Patrzyliśmy, jak podchodzą do naszych towarów, jak podjeżdżają ich toporne wozy z płóciennymi budami. A potem skamienieliśmy ze zdumienia.
Ludzie-niedźwiedzie byli potworami. Myślałem, że to po prostu nazwa ludu, jak nasze klanowe miana. Tymczasem były to ogromne, kudłate monstra, przerastające o połowę rosłego męża, o kłach, których nie powstydziłby się tygrys, i potężnych ramionach, sięgających prawie do kolan. Widziałem jakieś części odzienia, pasy i kawałki zbroi, ale widziałem też, że niekoniecznie chodzą na dwóch nogach jak ludzie.
Podszedłem na tyle, na ile było wolno i obserwowałem ich zza skał. Nie słyszałem nic, co przypominałoby ludzką mowę. Tylko chrapliwe pohukiwania i coś, co brzmiałoby jak szczekanie, gdyby pies był wielkości kucyka.
Poczułem niepokój i poszedłem do N’Gomy grzejącego się przy ogniu z kubkiem naparu w dłoni.
— Przecież to bestie — powiedziałem. — Jak są w stanie handlować?
— Nie wiem. Widuję też mniejszych. Też wyglądają potwornie, ale chyba są mądrzejsi. Liczyć w każdym razem umieją. No i mają czym płacić.
— Nigdy z żadnym nie rozmawiałeś? Wzruszył ramionami.
— Oczywiście, że nie. Tłumaczyłem ci, jak się handluje. Kładziesz towar, zabierasz zapłatę. Sam. Z kim tu rozmawiać? Cała rozmowa to trochę soli albo złota więcej.
Usiadłem ze skrzyżowanymi nogami, przyjąłem czarkę, postawiłem ją ostrożnie na macie i spojrzałem N’Gomie prosto w tygrysie oczy.
— Njambe N’Gomo, jak chcesz załatwić, byśmy przeszli do kraju ludzi-niedźwiedzi?
— Czyś nie zrozumiał, Kirenenie? Nikt nie może wejść za skały. Nikt. Ja tego nie sprawię ani Podziemna Matka, ani nikt. Kto tam pójdzie, zostanie zabity.
— Wiedziałeś, że musimy dotrzeć dalej. Że idziemy do kraju wilczych okrętów, mówiłem ci to sto razy, njambe N’Gomo. Oszukałeś nas!
— Powiedzieliście: N’Gomo, przeprowadź nas przez pustynię, tam, gdzie twoje karawany. Zrobiłem to. Nie mogę sprawić, byście przebyli skały, bo nie umiem. Olimwenga usuri.