Выбрать главу

Wypiłem napar i poszedłem sobie, bo trząsłem się ze złości. Nie odzywałem się do N’Gomy cały dzień, ale za to zebrałem moich tropicieli.

— Możemy się przedrzeć — zaproponował Benkej. — Nie takie rzeczy się robiło.

— W obcym terenie? Przy tych wszystkich tłumach handlujących potworów? Jak? Przebierzemy się za niedźwiedzie? — rozzłościł się Snop.

— Możemy pójść na południe, aż skończy się to miejsce, na którym handlują. Przecież to nie jest bazar ciągnący się po kraniec świata — powiedziałem.

— Na ich miejscu bym pilnował — oznajmił N’Dele. — Skoro takie są zasady, to pewnie nie bez powodu. Na tym pustkowiu będzie widać, kto odchodzi wzdłuż linii stepu zamiast z powrotem w pustynię. Pójdą za nami i tyle. Oni mają góry i lasy, a my płaskie nic aż po Amitraj. My ich nie zobaczymy, ale oni nas tak.

Następnego dnia N’Goma przywołał mnie znowu. Poszedłem, choć na jegowidok wracała złość.

— Wiesz, co to znaczy njambe, synu Oszczepnika? Przyznałem, że nie.

— „Kupiec"? „Szlachetny"? A może „cwaniak"?

— To znaczy „wujek", chłopcze. A wiesz, co powie ci wujek N’Goma?

— Że mogę za darmo wrócić do Amitraju. Prosto pod nóż, wujku.

— A dlaczego do Amitraju? Jedźcie z nami do Kebiru. To piękny świat. Stepy, puszcze, słońce. I ludzie śmieją się tam z tej waszej Pramatki.

— Nie możemy wracać ani jechać do Kebiru, N’Gomo. Nasza droga prowadzi gdzie indziej.

Odwróciłem się. Zawołał mnie znowu.

— Jest jeden sposób, Kirenenie! Sposób, żebyście przeszli za kamienie.

Podszedłem do niego.

— Jaki sposób?

— Nie musicie tego robić. Tylko jeśli taka będzie wasza wola.

— Słucham.

— Linię kamieni może przejść jedynie towar, synu Oszczepnika. Żeby ją przejść, musielibyście stać się towarem.

— Ukryci w worach z solą? W beczkach?

— Nie! — zawołał N’Goma. — Przecież uznaliby to za oszustwo! Nie mogę fałszować soli ludźmi!

— Więc jak?

— Związani. Usadzeni obok worów z solą i skór. Towar.

— Chcesz nas sprzedać w niewolę tym potworom?

— To jedyny sposób, tohimonie. Dam wam ukrytą broń, więzy założymy tak, żeby było łatwo się uwolnić. Ale jeśli chcecie przejść za skały, musicie stać się towarem.

— Muszę pomówić z ludźmi.

Kiedy słońce wstawało nad równiną, siedzieliśmy już rzędem obok beczek, worków i zwojów skór. Siedzieliśmy w milczeniu.

— Czasami żałuję, że jestem Kirenenem — westchnął Benkej.

— Wcale nie jesteś Kirenenem — sarknął NT^ele.

— Jesteście pewni, że tego chcecie? — zapytałem. — Dałem wam wybór. Zrzućcie więzy i uciekajcie stąd. Ja muszę. Wy nie. Jedźcie z N’Gomą do Kebiru!

— Wybrałem — odparł Snop — w opuszczonej chacie pod Nahilgył. Kiedy powiedziałem agiru kano. Moi ludzie też, tohimonie. Nie ma o czym gadać. Jesteśmy Kirenenami. Zdecydowaliśmy.

— Mosu kando! — potwierdził Benkej. Westchnąłem. Snop, Benkej Hebzagał i N’Dele Aligende. Kireneni.

Słońce podnosiło się coraz wyżej. Od strony gór nadchodzili ludzie-niedźwiedzie.

Rozdział 11

Włócznia Głupców

Przybywa w południe

z niszczycielem drwa ogniem.

Błyszczy z miecza

słońce bogów bitwy;

skały trzaskają,

złe duchy spadają;

mężowie wstępują na drogę śmierci,

a niebiosa pękają.

Vőluspá

W przeddzień wymarszu robimy wielką ucztę. Pieczone mięsiwa, piwo, miód, ryby.

Stół ciągnie się przez całą wielką halle, płoną olejowe lampy. Mój oddział specjalny na honorowych miejscach, wszyscy dumnie przystroili się w maskujące białe stroje, które założyli na gołe ciało. Osobiście malowałem sadzą z tłuszczem na białym płótnie czarne rozcinające plamy.

Za zimno na Taniec Ognia, ale siedzimy przed huczącymi na palenisku płomieniami, pijemy i śmiejemy się. Nic nie jest wymuszone. Ci ludzie doskonale czują, jaką wartość ma życie. Ich jest wyjątkowo kruche na co dzień. Kolacja przed pójściem do boju to istna uczta pożegnalna. Dlatego pieniste piwo leje się strumieniami do dzbanów, wrzeszczymy jeden przez drugiego, w końcu tańczymy przed paleniskiem, skacząc na siebie i zderzając się torsami, Warfnir leje w gardło piwo prosto z dzbana, wokół wszyscy klaszczą i ryczą, Grunaldi podryguje nagi do pasa, wymachując ogryzioną giczą. Żyjemy Ciągle żyjemy. Wszyscy kipią nieskrępowaną, naturalną żywotnością, której im zazdroszczę.

Wieczerza hałaśliwie ciągnie się późno w noc i żadnemu z moich ludzi nie przyjdzie do głowy położyć się wcześniej do łóżka. Wiem o tym i bardzo mi to na rękę.

Czekam na moment, kiedy wszyscy są już solidnie pijani, i wymykam się z halli, a potem wędruję drewnianym labiryntem dworzyszcza do swojej izdebki na poddaszu. Lustruję ułożony w idealnym porządku sprzęt, rozbieram się, wypalam jeszcze małą fajkę i zdmuchuję lampę. Naprawdę nie chcę stąd wyjeżdżać. Nie mam ochoty stawać znowu przed oszalałym uczonym, oglądać upiornej boschowskiej dioramy. Chcę zostać tutaj. W Domu Ognia z tymi, których tu znam. Spać aż do wiosny.

Wślizguje się do izby, ledwo położę się do łóżka. Cicho i dyskretnie. Siada z brzegu siennika, kładzie mi wąską dłoń na ustach. Pochyla się powoli i nakrywa mnie smukłym, zmarzniętym pod cienką sukienką ciałem.

— Nic nie mów... — Słyszę gorące tchnienie prosto w ucho. — Zupełnie nic... Nie musisz obiecywać, nie musisz zaklinać, nie musisz nic... Tylko bądź tutaj. Bądź ze mną.

Obejmuję ją i ściągam przez głowę suknię, po czym moje dłonie natychmiast ześlizgują się na biodra. Nasze usta spotykają się, gdy tylko jej głowa wypłacze się z tkaniny.

Zgodnie z rozkazem nic nie mówię.

* * *

Wymaszerował z grodu tylnym wyjściem o świcie, kiedy było jeszcze zupełnie ciemno, prowadząc Jadrana za ogłowie i stąpając jak najciszej. Szedł tak lekko, że nawet śnieg nie skrzypiał mu pod podeszwami butów.

Jego komandosi natomiast ledwo powłóczyli nogami, starali się jedynie nie potykać i nie wpadać w ciemności na drzewa. Dał im znak, by dosiedli koni, i sznur kiwających się w siodłach śnieżnych ninja powędrował stępa ścieżką.

Zatrzymali się na polance, nadal bez słowa. Grunaldi odsznurował kaptur i przetarł twarz garścią śniegu, który zgarnął z gałęzi.

Vuko zrobił kilka gestów i stanęli w kole, końskimi łbami do siebie. Warfnir potrząsnął głową, jakby kac był czymś, co można z siebie strząsnąć niczym płatki śniegu.

Drakkainen przyłożył wyprostowaną dłoń do ust, więc żaden się nie odezwał. Stali tylko i patrzyli na siebie przez szczeliny białych kapturów.

Drakkainen odpiął obszytą skórą manierkę od siodła i podał im, pokazując, że ma iść w krąg.

Rozsznurowali kaptury, opuszczając klapy okrywające usta i nosy, odsłaniając uśmiechy pełne wdzięczności. Pili długimi łykami, wchłaniając mocny miód, gorącą wodę i zioła, które — jak zapewniał Kruczy Cień — w kilka chwil uśpią najczujniejszą przyzwoitkę.

Drakkainen nie musiał nawet udawać, że sam pije. Gdy antałek dotarł do niego, biali jeźdźcy kiwali się już w siodłach, jeden po drugim osuwali na końskie szyje.

— Zaczynamy, Cyfral — mruknął pod nosem. Zeskoczył z konia, odpiął od siodła bukłak, oblał ziemię pod końskimi kopytami mętną, mulistą breją, wylewając kształt zamkniętego kręgu. Ciecz rozbłysła migotliwym blaskiem diamentowego pyłu.