Kiedy zbliżaliśmy się do blokady, czułem, że ogarnia mnie duszna, hucząca ciemność. Moje biedne serce urwało się z piersi i przesunęło do gardła, wydawało mi się, że każde jego uderzenie wysyła w moje żyły strumień krwi rwący i spieniony niczym rzeka w dole.
Byłem adeptem Podziemnej Matki. Idiotą i niemową. Pryszczatym durniem z Kysaldym, przygarniętym przez Oświeconego, który dostrzegł w moim ciemnym umyśle rzadki talent. Przecież Matka często, odebrawszy komuś w swojej szczodrości bystry umysł, wzrok albo mowę, obdarza go czymś innym, na chwałę swego Podziemnego
Łona, z którego wszystko wyszło i do którego wszystko powróci, stając się jednym. Może pięknie śpiewam, maluję lub wyszywam?
Ja, „Pryszczaty" Agyren Kysaldym. Kowca. Niech wszystko stanie się jednym.
Widziałem już spocone twarze żołnierzy, obramowane ochraniaczami z łuskowanej skóry kamiennych wołów. Malowane w czarno-zielone pasy wąskie włócznie bodące niebo. Okręconą chustą w tym samym kolorze głowę dowódcy, skórzany półpancerz z naramiennikami dziesiętnika. Między wozami stały trzy konie grupy pościgowej, ale nikt na nich nie siedział. Zaganiacze przenieśli się na blokujący drogę wóz, skąd mieli doskonały widok, i rozsiedli wygodnie, jednak nie odłożyli ani na chwilę swoich krótkich, klejonych łuków jazdy, z których ponoć umieli w galopie trafić lecącego ptaka.
„Nie znam się za dobrze na kapłaństwie — powiedział wcześniej Brus. — Lecz znam się na wojsku. A na moście będzie stało wojsko, my zaś jesteśmy nie byle kim. Przejdziemy, Ruda Głowo. Zaufaj mi".
Niektórych podchodzących do blokady ludzi żołnierze wyprowadzali gdzieś na plac, gdzie kazano im siadać w stłoczonej, coraz większej gromadzie, a ich tobołki lądowały na wielkiej kupie obok mostu. Ta sterta nędznego dobytku przerażała mnie bardziej niż zmuszona do ciasnego siedzenia w kucki z rękami na głowie grupa podróżnych. Kiedy odbiera się tak bezceremonialnie ludziom to, co mają w rękach, nie wróży to niczego dobrego. Biedak niesie ze sobą wszystko, co mu zostało. Jeśli tobołek ląduje na bezładnej stercie, brzmi to jak złowrogie: „Już ci to nie będzie potrzebne".
Dowódca siedział na składanym krześle za stolikiem, na którym znajdowała się kosztowna, malowana żywicą butla i oprawiona w złoto tykwa do picia wina palmowego. Wachlował się miskowatym hełmem piechoty i patrzył znudzonym wzrokiem na przelewający się przed nim tłum.
Przejdziemy. To tylko wojsko. My zaś należymy do Oświeconych. Słuchamy jedynie dobiegającego spod ziemi głosu Matki oraz Prorokini, która nadeszła z pustyni, niosąc prawdę. Na piersi Brusa wisi żelazna skorpenica. Klucz, który otworzy wszelkie drzwi na naszej drodze. Wieziemy skrzynkę. Przez most. Daleko. Do Kebzegaru. Do wrót Nahel Zymu. Na kraniec świata.
Nasz wózek przecisnął się przez tłum i podjechaliśmy do blokady. Jeden z osłów, wyciągnąwszy pysk, powąchał butlę stojącą na stoliku dziesiętnika.
Milczałem. Jestem głupkiem. „Pryszczatym" Agyrenem. Mówię ledwo co i tak bełkocę, że rozumie mnie tylko mój pan.
Zamamlałem bezmyślnie ustami jakbym coś żuł i wetknąłem palec do nosa. Usiłujący przedostać się przez most podróżni klęczeli kręgiem wokół nas z opuszczonymi głowami.
Dziesiętnik podniósł wzrok i napotkał lustrzaną, nijaką maskę kapłana jaśniejącą niczym większy księżyc w pełni. Uniósł się z krzesła i przytknął pięść do czoła.
— Niech wszystko stanie się jednym — powiedział.
Kiedy Brus odezwał się z kozła, jego blaszany, wibrujący jak struny cintaru głos brzmiał obco i władczo. W pierwszej chwili nie zrozumiałem ani słowa. Podrapałem się pod kurtą i nadal pracowicie wierciłem w nosie. Mowa Jedności to dawny amitrajski. Można go było zrozumieć, ale miał dziwną gramatykę i od pokoleń był już tylko mową kapłanów.
— O przeklęte ptaki wojennego gwałtu, które wstrzymujecie Słowo Matki na jego drodze do serc zagubionych. Dla wędrującego Słowa pośpiech jest błogosławionym obowiązkiem.
Mniej więcej tak to brzmiało. O ile coś pojąłem z gardłowych głosek dawnego języka, Brus powiedział dziesiętnikowi, że jest kurierem. I że się spieszy.
Ja zrozumiałem — żołnierz nie. Dotarło do niego tylko „przeklęte ptaki" oraz „wojna", więc wziął to do siebie i uznał, że Brus go łaja.
— Panie, my tylko mamy, znaczy, rozkazy, blokada na moście. Wybacz, Oświecony, znaczy się, albo Oświecona... To świątynia rozkazuje... Wybacz, ja nie mówię w dawnej mowie, ja jestem z Nasimu...
Brus pochylił się w koźle, wydobył spod szaty amulet żelaznej skorpenicy i wyciągnął przed siebie. Jego głos zabrzmiał jak skrzypienie zardzewiałych wrót.
— Pośpiech. To ważne. Otworzyć blokadę, hon-pahan.
Dowódca, otarłszy pot z twarzy, rzucił przez ramię rozkaz. Naganiacze zeskoczyli z wozu i, zapierając się o ciężkie burty, przetoczyli go na bok. Teraz oba wozy stały przy tej samej balustradzie, zostawiając wąskie przejście, przez które mogła przejechać nasza dwukółka. I wtedy zobaczyłem staruchę.
Siedziała na stołku za wozem, za jej plecami czuwało dwóch adeptów, jeden z parasolem, drugi ze słomianym wachlarzem. Nie nosiła szat kapłana ani lustrzanej maski, tylko nieokreślone bure szmaty, za to była nimi obficie okutana, zupełnie jakby trzęsła się z zimna.
Każdy, kto przeszedł przez blokadę, komu nie zabrano tobołka i puszczono krętą ścieżką między wozami taborowymi, podchodził do niej, a wtedy unosiła twarz, w której lśniły mętne, pokryte złotawym bielmem oczy, i dotykała starczą dłonią jego twarzy. Jej usta poruszały się, jakby kobieta nieustannie mamrotała jakieś klątwy albo modlitwy.
Gdy ją zobaczyłem, poczułem, że moje serce pęka znienacka niczym gliniany dzban. Dzban pełen strachu.
Wiedząca.
Wiedząca o ślepych oczach, takich samych jak oczy skrytobójcy, który zabił moją Irissę. Jak oczy leopardów Prorokini. Złote bielmo.
Co zobaczy, kiedy dotknie mojej twarzy?
Wiedząca wstała ze stołka i podtrzymywana za łokieć przez żołnierza, pokuśtykała na lewą stronę mostu. Adepci zabrali parasol oraz krzesełko, by zrobić nam drogę, a ja wyjąłem palec z nosa i uniosłem lejce.
Koła wózka zaskrzypiały.
Wiedząca odwróciła się nagle z zadartą głową, zupełnie jakby węszyła. A potem wyrwała łokieć żołnierzowi i uniosła rękę z rozcapierzonymi palcami, po czym ruszyła prosto w naszą stronę, chcąc dotknąć mojej twarzy.
Brus odwrócił się do staruchy, ale jego maska podobna do kałuży rtęci nie wyrażała niczego.
Zmartwiałem.
Była już tak blisko, że słyszałem jej bezzębne mamrotanie sączące się nieustannie z pomarszczonych ust.
„Oko na dłoni... Dłoń, oko Matki... Matka czuje... gdy dziecko kłamie... Matka zawsze wie..."
Widziałem rozpostartą dłoń Wiedzącej. Jeszcze dwa kroki i dotknie mojej twarzy.
W dole szumiała wściekle rzeka, ciskając się między skałami przypominającymi wyszczerzone kły.
Za wysoko.
Za płytko.
Zbyt wiele skał.
I dobrze.
Napiąłem mięśnie.
I wtedy rozległo się ponure, przeciągłe zawodzenie rogu. Płynęło od strony wieży sterczącej nad miastem na podobieństwo spróchniałego zęba.
Po drugiej stronie rzeki zaczął się ruch.
Żołnierze pilnujący tamtego brzegu zaczęli się krzątać, wozy taborowe, takie jak te ustawione z naszej strony, ruszyły się, przetoczono je jeden za drugim, słychać było pokrzykiwania dowódcy, szczęk grubych łańcuchów, którymi spinano pojazdy.
Most został zamknięty.
Jeden z żołnierzy wyrósł nagle jak spod ziemi i stanął na drodze naszych osłów, po czym chwycił jednego z nich za tręzle i szarpnął do tyłu. Wóz stanął.