— Jesteś pewien, że to zadziała? — spytała wróżka z nutką nerwowości w głosie.
— Niczego nie jestem pewien, bo niczego nie mogę być pewien — powiedział, uderzając ostrożnie ostrzem noża w ceramiczną osłonę Włóczni Głupców. Glina pękła. Konie stojące w dziwnym szyku zaczęły parskać i strzyc uszami. Drakkainen delikatnie zsunął skamieniałą skorupę z drzewca i schował ją za pazuchę. Wydobył natomiast pęk rzemieni, które wziął w zęby, po czym sięgnął po dłoń pierwszego z jeźdźców i przywiązał ją do włóczni. Po przywiązaniu dwóch nie musiał już jej trzymać — skryta częściowo w futerale wisiała pionowo pomiędzy końskimi łbami. Widział, jak jaśnieje migotliwym nimbem miniaturowych, opalizujących iskier.
— Gotowe... — Sięgnął w zanadrze i wydobył wyschniętą jagodę, którą wrzucił do ust. Zamknął oczy. — Dwa zamglone szczyty, tulące się do siebie jak półdupki — wyrecytował po fińsku. — Wciąż te same szarpane linie skał osnute niebieskawym oparem. Widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. Rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine niczym zepsute mięso. Roziskrzona plwocina śnieżnych czap na wierchach...
Wiedział, że nie jest w stanie pozbyć się spod powiek tego widoku. Żadnego miejsca nie znał tak jak tego.
Żeby to zrozumieć, trzeba samemu być przez jakiś czas drzewem.
Przeniesienie było niczym błysk i wstrząs. Wypalony pod powiekami krajobraz wyrósł z nicości i uderzył go w twarz.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył dokładnie to, o czym myślał, tylko skąpane w głębokiej czerni zimowego przedświtu.
Któryś z koni zarżał. Drakkainen rozwiązał rzemienie trzymające dłonie wojowników. Spalle zsunął się z siodła bezwładnie jak worek. Posadził go i sprawdził puls na szyi.
Potem pozostałym. Wszyscy żyli i spali, oddychając głęboko.
Sięgnął w zanadrze i wydobył z powrotem kawałek odtłuczonej ceramicznej osłony, a także futrzane zawiniątko z miękkim kitem. Zakleił starannie i szczelnie pęknięcie, a później zapiął pokrywę skórzanego futerału. Migotliwy poblask mocy znikł. Została polana pełna czarnych, wypalonych kikutów drzew, pokryta śniegiem, na której stały nietypowe zaspy, dziwnie przypominające jeźdźców na koniach.
— Jadran, niech konie położą się na ziemi — mruknął wierzchowcowi do ucha.
Wierzchowiec zarżał krótko, po czym ugryzł lekko jednego w bok, a drugiego trącił tylną nogą. Konie położyły się obok siebie. Grunaldi zsunął się do przodu w śnieg i zachrapał.
Trzeba było odczekać.
Ścieżka prowadząca w dół była stroma, ale wierzchowce dało się prowadzić bez problemu.
— Trzeba było powiedzieć, że zamierzasz czynić! — syknął stłumionym głosem Spalle. — Tak się nie godzi. Uśpiłeś nas jak jakieś zwierzęta...
— Inaczej się nie dało — odszepnął Drakkainen. — Nie hałasuj.
— Od tych pieśni bogów można się pochorować — mruczał pod nosem Spalle. — Na brzydką chorobę...
Idący na końcu Warfnir zamiatał ślady gałęzią. Kilkanaście kroków przed nimi skradał się Grunaldi bez konia, ostrożnie stąpając w śniegu. Wokół wstawał ponury, ołowiany świt. Lekko prószył śnieg.
Było ich czterech i maszerowali szybko. Mieli kożuchy wyhaftowane w zygzakowate żmijowe desenie, znak Tańczących Węży wyszyty na plecach, wymyślne hełmy nadziane na futrzane kapuzy i biła z nich para. Musieli tak wędrować z daleka.
Prowadzący — wielki, brodaty chłop w szubie i hełmie ozdobionym grzebieniem podobnym do atakującej kobry, o kapturze przypominającym raczej rybie płetwy, niósł w dłoniach łuk i co chwila przypadał do śniegu, delikatnie wodząc dłonią po zasypanych śladach poprzedniego dnia, jakby czytał z nich brajlem.
Wojownicy milczeli, rozglądając się uważnie wokół.
Wyglądało na to, że kogoś szukają i to nerwowo.
Grupa weszła na niewielką przełęcz. Olbrzym na przedzie zatrzymał się nagle i uniósł do góry pięść. Wszyscy zatrzymali się wpół kroku, po czym jak najciszej pozdejmowali z pleców tarcze i ujęli silniej oszczepy.
Brodacz jednak nie powiedział ani słowa, tylko wpatrywał się w dół zbocza, z pionową zmarszczką rysującą się na czole. Jego ludzie stłoczeni z tyłu czekali cierpliwie.
Wojownik, porzuciwszy obserwację zbocza, spojrzał na zaspę o dwa kroki przed nim. Uniósł ze zdziwieniem brwi i pochylił się, żeby się przyjrzeć. Zaspa wybuchła mu w twarz obłokiem śnieżnego pyłu.
Ogromny wojownik obrócił się do swoich, prezentując sterczący z piersi bełt z czarnym pierzyskiem, po czym kaszlnął okropnym, świszczącym odgłosem i w tym momencie drobny łańcuch owinął mu się dookoła szyi.
Na przełęczy wybuchł chaos.
Nie przypominało to normalnej walki, jednej z takich, jakie toczyły się w tych górach bez przerwy, odkąd Wielki Aaken kazał Wężom zdobywać wszystko. Odbyło się błyskawicznie i przypominało rzeźnię. Nie było w tym krztyny rycerskiego zmagania. Wokół Węży śnieg eksplodował i nagle pojawiły się w nim dwa białe stwory ze szczeliną zamiast oczu i bez twarzy. Jeden z wojowników zamachnął się oszczepem, ale obciążony na końcu łańcuch owinął się dookoła jego nadgarstka, ten, którego chciał ugodzić, cisnął mu w twarz stalową gwiazdkę, zaraz przysiadł nisko na rozstawionych nogach i ciął go w ścięgno. Kolejny wyskoczył spomiędzy skał, gdzie nie było przed chwilą nikogo, i sieknął stojącego z tyłu Węża przez gardło, po czym zniknął. Ostatni z Węży przeskoczył konającego brodacza i rzucił się do ucieczki, kiedy wybuchła kolejna zaspa i następny śnieżny demon podciął mu kopniakiem nogi, wskoczył na plecy i zacisnął łańcuch na szyi.
Wszystko trwało najwyżej parę sekund.
Leżący twarzą do śniegu wojownik był oślepły z przerażenia. Sam nie wiedział, co z tego, co zobaczył, było straszniejsze. Białe, wyrastające znikąd stwory czy ich nieludzka taktyka. Dziwny atak po kilku na jednego cudacznymi rodzajami broni. Tamci nawet nie usiłowali z nikim walczyć. Jeden atakował nogi, drugi twarz, trzeci broń i w mgnieniu oka człowiek był martwy. A oni już brali się za następnego. Zabijali błyskawicznie i beznamiętnie, jakby pracowali w polu albo wycinali krzaki.
Uniesiono mu brutalnie głowę, wykręcono ręce i wciągnięto gdzieś między skały.
— Dobra — rzucił Drakkainen zduszonym szeptem. — Dobra robota.
Spalle już zasypywał krew świeżym śniegiem, Warfnir i Grunaldi chwytali pierwszego z Węży za nogi i ramiona, by zrzucić go w otwierającą się z boku szczelinę między skałami, gdzie w dole huczał strumień.
— Zaraz — syknął Vuko. — Zdejmować im kożuchy, hełmy i tarcze. Przebieramy się. Dopiero potem do przepaści.
— Słyszałeś? — wyszeptał Grunf do jeńca, unosząc mu brodę ostrzem miecza. — Wyskakuj z kożuszka.
— Tak... Tak... — zajęczał przerażony wojownik. — Już... Ja oddam... Nie zabijaj.
— Zapytam raz — oznajmił Drakkainen tym samym syczącym szeptem z głębi swojego białego kaptura. — Nie odpowiesz, wyłupię oko. Jasne?
— Tak... Proszę...
— Którędy do Muzycznego Piekła?
Chłopak odpowiedział szybko, bełkotliwie i łykając głoski. Przed momentem ścigał zbiegłych niewolników. Na własnej ziemi. To, co się działo teraz, nie dawało się nawet pojąć. Wydawało mu się, że śni jakiś przeraźliwy koszmar. Tym bardziej, że zdarzyło się to w jednej chwili.
Drakkainen uklepał kawałek śniegu. I zaczął rysować końcem noża.