— To jest ta góra. Tu przełęcz. Tu strumień. Którędy do Muzycznego Piekła? Gdzie Cierń?
— Znowu ta jego małpa — mruknął Spalle. Chłopak jednak jakimś cudem, może z przerażenia, zrozumiał błyskawicznie i wyrysował rozdygotaną linią resztę mapy.
— Dobra — podsumował Drakkainen. Warfnir wyjął z rękawa krótki nóż. Chłopak omal nie wybuchł.
— Przecież powiedziałem... wszystko... Proszę...
— Weź go na bok — rzucił lodowato Vuko. — I nie zakrwaw kożuszka.
— No, dawaj, młody Wężu — oznajmił Warfnir. — Zrobię to szybko. Nie będzie bolało. Nie to, co ten wasz Taniec Ognia.
Nawet nie było słychać krzyku.
Rozległ się cichy świst i ze śniegu na zboczu wyrosło pięć okrytych białymi kropierzami koni. Pięciu wojowników Węży w kożuchach ze znakiem Tańczących Węży, z okrągłymi tarczami i w hełmach podjęło dalszą drogę.
— Po co te łachy? — zapytał przygnębionym głosem Grunf.
— Musimy przejść przez dolinę — wyjaśnił Drakkainen — zwaną Ogrodem Rozkoszy. Większość parków rozrywki jest zimą nieczynna, ale nigdy nic nie wiadomo.
— Parszywie się czuję — wyznał Warfnir. — To nie była dobra walka.
— Żaden z nas nie jest nawet draśnięty, oni nie żyją, mamy informacje i przebranie, a straciliśmy tylko kilka chwil — odparł Drakkainen. — Tak wygląda prawdziwa wojna. Wiem, że jest parszywie, lecz to konieczność, nie rozrywka. Jak skończymy tę robotę, to znowu będziecie mogli walczyć honorowo. Nie po to tu jesteśmy, żebyście ginęli przy głupich potyczkach.
Wędrowali przez zasypany śniegiem Ogród Rozkoszy Ziemskich. Jechali rzędem, z tarczami na plecach, udając znudzony patrol. Jednak nie spotkali nikogo. Nie było widać kwiatów, zamarznięta sadzawka i oblepione śniegiem homarowate rzeźby sprawiały jeszcze dziwaczniejsze wrażenie niż kiedy był tu ostatnio.
— Na pewno są jeszcze jakieś atrakcje pod dachem — mruknął pod nosem.
— Tamta góra... — powiedział nieśmiało Spalle. — Wygląda całkiem jak goła dziewka...
— Tak — odrzekł Vuko. — Po wojnie zabiorę cię tu na wycieczkę, to sobie zwiedzisz. Od środka. Ale trochę to przereklamowane. Więcej pod turystykę takie.
— Gdzie oni wszyscy mieszkają? — spytał Warfnir.
— Po drugiej stronie doliny i w następnej. W takich murowanych budach, ale nawet się tam nie zbliżamy.
A potem natrafili na ścieżkę. Szeroki, wydeptany w śniegu trakt ze śladami wielu ludzi.
Drakkainen znieruchomiał nagle, wskoczył stopami na siodło i spojrzał do tyłu.
— Z koni — syknął. — Na bok, w głęboki śnieg. Przywarować konie i robić zaspy! Znikamy!
Po kilku minutach przez równinę przejechał ogromny, kanciasty wóz na obitych blachą kołach, okuty żelazem, najeżony stalowymi kolcami. Toczył się dzięki dziesiątkom ludzi w obdartych kaftanach i resztkach futer, którzy ciągnęli wprzęgnięci w dyszel, popychali szprychy kół i pchali budę jeden przez drugiego, padając i wstając.
Burty wozu wymalowano w kolorowe, choć ponure, prymitywne rysunki, przedstawiające pożerające słońce węże i dwa księżyce.
Siedzący na koźle woźnica był zatopiony cały w kosmatej szubie, z głową okręconą kraciastym szalikiem, wystawał mu tylko szczurzy pysk. Trzymał długi bat z wielu rzemieni, które ozdabiały na końcach ciężarki.
Za wozem maszerowało kilkanaście krabów, potem paru jeźdźców w wymyślnych, choć podrdzewiałych członowanych zbrojach, kilku dzierżyło nawet zupełnie tu niestosowne kopie turniejowe.
Konwój przetoczył się przez dolinę, później zapanowała cisza przerywana tylko krakaniem wron.
Upłynęło jeszcze trochę czasu, zanim ostrożnie wygrzebali się ze śniegu. Grunf wyprowadził zza pagórka zmarznięte, poirytowane konie w kropierzach pokrytych śniegiem.
— Co to było?! — zapytał Grunaldi z oburzeniem.
— Tak będzie wyglądał świat, jeśli przegramy — wyjaśnił bezlitośnie Drakkainen. — Zdaje się, że nasz czarodziej wrócił właśnie do domu. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Skręcili w bok doliny i zaczęli wspinać się między skały u podnóża góry.
— Teraz skracamy drogę — opowiadał Vuko. — Tu za tą górą jest coś, co on nazywa Muzycznym Piekłem. Tamto to był Ogród Rozkoszy. Trudno to opisać, ale w taki sposób Czyniący zmienia Węże w to, z czym macie do czynienia. Cierpienie i rozkosz na zmianę. Teraz się rozdzielimy.
Odłamał suchą gałąź i oderwał od niej niewielkie patyczki, a potem z dwóch ściągnął zębami korę, zostawiając jasne końcówki.
— Ci, którzy wyciągną jasne, idą z końmi tam, na północ, jakieś tysiąc kroków. Znajdźcie puste, odludne miejsce i ukryjcie się. Nie palcie ognia. Czekajcie. To może trwać nawet kilka dni. Jeśli nadbiegniemy tak, jakby goniły nas wszystkie demony, szykujcie konie, bo to będzie znaczyło, że właśnie tak jest. Ciągnijcie patyczki.
Wysunął ku nim dłoń z wystającymi końcami drewienek. Sięgnęli równocześnie.
— Spalle i Warfnir zostają z końmi — zawyrokował Drakkainen.
— Znowu! — warknął wściekły Spalle. — Poprzednio skręcona kostka, a teraz patyczek.
— Nie narzekaj — odparł Vuko. — Tu nie ma lepszej i gorszej roboty. Wszystko jest tak samo parszywe. Bierzcie broń i liny. Czeka nas wspinaczka.
Śnieg zrobił się gęstszy.
— O, Tenenbaum, o, Tenenbaum, ta da ti, da, da, da, daa — zanucił ponuro Vuko, rozplatając buchtę liny.
Spalle i Warfnir odprowadzili konie, burcząc coś pod nosem, i już po kilku krokach wtopili się w śnieg jak duchy zamieci.
— Wchodzimy po kolei. Pierwszy zatrzymuje się na końcu liny i asekuruje tego poniżej. Ci, co są w dole, pilnują z łukami, żeby nikt się nie przyplątał. I tak na zmianę. Na razie idę pierwszy. To nie jest bardzo trudne zbocze.
Twierdza zwana Cierń wirowała z hukiem, mieszając śnieżną zamieć, obracając kosami, kiwając wahadłami i tnąc powietrze kołami. Czuło się bijący od niej wiatr.
— Co to jest? — wydyszał Grunaldi z nieopisaną grozą. — Co to w ogóle jest?
— Siedziba czarownika — powiedział Vuko ponuro, układając grubą skórę w śniegu i kładąc się na brzuchu. Włócznię w pokrowcu położył przed sobą. — Wziąłby i trochę nasmarował to wszystko, przecież tu ogłuchnąć można. Nie stercz na tle nieba, człowieku. Znajdźcie sobie wygodne, zaciszne miejsca z dobrym widokiem i łuki w dłoń. Wasza robota polega na tym, żeby mi nikt nie przeszkadzał. Opatulcie się dobrze i wypijcie po solidnym łyku tego. Ostrożnie. Pali.
— Co to jest? — zipnął Grunaldi.
— Śliwowica. Najlepsza. Dalmatyńska. Teraz przygotujcie się na długie czekanie.
— On w tym mieszka? Gdzie?
— To się układa tak, jak on chce. To Czyniący. Przecież wam mówiłem.
— Skąd miałem wiedzieć? Zawsze się trochę zmyśla, żeby było ciekawiej.
— Co tu jeszcze, piczku materinu, może być ciekawiej? Pogięło cię?
Czekali.
Mróz przenikał do szpiku kości, ale przynajmniej przysypała ich gruba warstwa śniegu.
— Nie zasypiajcie, perkele, bo się nie obudzicie!
Trwało to kilka godzin, lecz godzin ciągnących się w nieskończoność. Tkwili, okutani w futrzane stroje i przykryci maskującymi kombinezonami, ale zimno wpuszczało wścibskie macki w czubki butów i na karki. Na domiar złego na półce, na której się przyczaili, wiało. I to wściekle.
Po paru godzinach jednak coś zaczęło się dziać. Najpierw widać było ciągnących zewsząd Ludzi Węży. Maleńkich ze szczytu niczym mrówki, drepcących długimi korowodami, jakby wirujący żelazny zamek był mrowiskiem, do którego taszczyli sosnowe igły.