Schodzili się ze dwa kwadranse, a w końcu utworzyli w bezpiecznej odległości od zamku buroczarny półksiężyc głów, jakby ktoś obsypał śnieg garścią maku.
A potem znów nadjechał wóz. Inny, choć też monstrualny i kanciasty, okuty żelazem i najeżony kolcami. Ten nie miał obrazków na bokach, był ponury, rdzawo-czarny. Podtoczył się pod zamek i zatrzymał.
Z tłumu nadbiegł odległy zgiełk podobny stąd do szumu morza.
— Nie śpicie?! — zapytał Drakkainen. — Jak obserwacja?
— Czysto — zachrypiał Grunf.
— Nikogo — zawtórował mu Grunaldi. — Tylko straciłem czucie w nogach.
— Ruszaj palcami w butach — poradził mu Drakkainen, odpinając pokrowiec Włóczni Głupców. — Jeśli mamy szczęście, to padalec wylezie. Ten tłum chyba dlatego przyszedł.
Podczołgał się trochę do przodu i wyjrzał.
Twierdza Cierń zaczęła zmieniać kształty. Niektóre elementy zwalniały, inne przestawały się obracać, zębatki trafiały na siebie z głuchym łoskotem stali, przesuwały się jakieś rygle i cięgła. Z przodu wirującego, kolczastego astrolabium wielkości biurowca zaczął się budować pomost zakończony okrągłym podestem. Stopniowo, kawałek po kawałku, z łoskotem i zgrzytem żelaza.
— Świetnie, paskiainen, a teraz wyleź... — wycedził Vuko, przyciągając do siebie włócznię. — No, chodź do wujka...
Wóz również zazgrzytał, odsunięto potężne rygle i najeżona kolczastymi nitami klapa z przodu przypominająca rampę promu opadła.
Usłyszał łoskot wielu podkutych butów, po czym zobaczył kilkunastu Węży ciągnących łańcuchy.
— Smoka mu przywieźli — domyślił się. — Wreszcie im się udał, ścierwo.
Ale to nie był smok.
— Jebem ti duszu... — wybełkotał Drakkainen w osłupieniu.
Łańcuchy uwiązano do sieci, a sieć trzymała okrągły, kamienny dysk, który cały czas obracał się powoli wokół osi, sunąc nad ziemią niczym poduszkowiec. Na kamieniu siedział chudy jak derwisz starzec podobny do małpy. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, z rękoma opartymi o kolana i obracał się ze zwieszoną głową.
— Perkele... — wycedził znowu Drakkainen. — Bondswif?! Oba Niedźwiedzie?!
Zamek zgrzytnął po raz ostatni i na pomoście pojawił się van Dyken. W tym samym długim płaszczu i z włosami zaczesanymi do tyłu, lśniącymi jak skrzydła kruka. Podpierał się ogromnym toporem z dwoma ostrzami o stylisku oplecionym przez węże, które otwierały paszcze na ostrzach.
— Wreszcie skorzystałeś z mojej gościny, Bondswif! — Głos van Dykena zagrzmiał niczym ze stadionowych głośników i potoczył się echem po górach. Wyciągnął dłoń i wskazał obracającego się starca palcem.
— Patrzcie na niego! Patrzcie na ostatniego Pieśniarza! Tego, co siedział w jaskini pod Jęczącą Górą i ośmielał się ze mnie drwić! Ośmielał się drwić z mojej pracy! A gdzie jest teraz?!
Tłum zaryczał, lecz bez wspomagania był to raczej szmer. Nic szczególnego.
— Gdzie twoja potęga, Bondswif?! Na tej ziemi, aż po morze jest tylko jeden Czyniący! Tylko jeden, który daje władzę Wężom! Nie ma miejsca dla takich tchórzliwych świń, które nie potrafią niczego uczynić! Niczego! Potrafisz jedynie kręcić się na tej swojej tacy i tęsknić do nirwany!
Kolejny ryk z równie mizernym efektem. Drakkainen zaczął rozpinać nerwowo paski pokrowca.
— Jebem ti svinjsku mater...
Jednak wtedy coś się zaczęło dziać. Powietrze wokół Bondswifa zgęstniało, kamień obracał się szybciej. Pojawiły się w nim wyładowania i iskry.
— Jesteś nikim, van Dyken. — Głos Bondswifa brzmiał niczym szept, ale szept potężny, zdawało się, że wydają go same góry. — Nikim znikąd. Nic nie rozumiesz. Jesteś jak rozkapryszone dziecko, które wszystko zniszczy i podpali dla samego niszczenia. Nawet twoje imię nic nie znaczy. To tylko pierdnięcie. Odchodzę, bo nie chcę patrzeć na twoje dzieło. Napełnia mnie obrzydzeniem. Odchodzę, bo nadszedł mój czas.
Błyskawice otoczyły starca koroną wyładowań.
— Dość! — Syk van Dykena uderzył jak bicz. Pioruny wokół wirującego kamienia znikły. Oba Niedźwiedzie rozejrzał się bezradnie nieco spłoszony. Jego dysk przestał się obracać.
— Zdechniesz wtedy, kiedy ja na to pozwolę — wrzasnął van Dyken. — Twoja świadomość nic nie znaczy przy mojej! Najpierw wycisnę z ciebie każdą tak zwaną pieśń bogów! Każdą krztynę mocy! Dopiero wtedy pozwolę ci zdechnąć.
Bondswif sprawiał wrażenie, że chciałby się poruszyć, ale nie może. Wyglądał, jakby przyrósł do swojego dysku. Nawet z wysokości półki widać było, że jest zaniepokojony. Jego stoicyzm nagle gdzieś zniknął. Oba Niedźwiedzie był przerażony.
Drakkainen wysunął włócznię z pokrowca, po czym odrzucił maskujące go białe futro, zerwał się i stłukł glinianą osłonę o skałę.
— Aiitisi nai poroja! — wrzasnął i cisnął włócznią prosto w van Dykena. Pocisk poszybował ze skalnego zbocza, jakby dostał skrzydeł. Przyspieszał niby rakieta, ciągnąc za sobą warkocz migocącej mgły przypominającej diamentowy pył.
Wszystko razem trwało może dwie sekundy. Van Dyken kwiknął przeraźliwie, jego głos rozlał się nad równiną jak skrzypienie ogromnych drzwi. Odwrócił się do drzwi zamku, już wiedząc, że nie zdąży, już włócznia brała poprawkę na jego ruch, już skręcała łagodnym łukiem, jak samonaprowadzający pocisk, wlokąc warkocz diamentowego pyłu.
— Pięć... — zaczął Drakkainen odliczać z satysfakcją. — Cztery... Życzymy miłego... Och, perkele saatani vittu...
W tym momencie Bondswif uniósł ręce i wrzasnął z wściekłą satysfakcją. Włócznia Głupców nagle wyhamowała w powietrzu, zadzierając ostrze, i wykonała ciasny zwrot przez plecy, warkocz magicznego pyłu rozmazał się w powietrzu w wachlarz, po czym pocisk przebił Bondswifa Oba Niedźwiedzie na wylot.
Drakkainen stał skamieniały z zaciśniętymi pięściami i wyszczerzonymi zębami, patrząc, jak przebity włócznią stary Pieśniarz rozjarza się nagle niczym łuk spawalniczy i wybucha snopem tęczowych iskier.
Ocknął się dopiero na wściekły ryk van Dykena, który rozlał się po górach jak odgłos trzęsienia ziemi.
Nad twierdzą Cierń wyrosła czarna, wrzecionowata chmura, wirujące tornado. Tuż pod nią stał van Dyken z zadartymi w górę ramionami i ryczał wściekle, a jego ryk mieszał się z rykiem huraganu.
Tłum pod zamkiem rozpierzchał się rozpaczliwie na podobieństwo drobnych kulek wysypanych z pudełka.
— Spadać! — rozdarł się Drakkainen. — Wiejemy! Już!
Zjeżdżali na łeb na szyję, raniąc dłonie linami, gdy z wirującego nad twierdzą tornada, uderzył pęk błyskawic, bombardując zbocze. Wąż syczącej, srebrnej plazmy ciskał się po szczycie, z góry sypały się kamienie, na karabińczykach lin wykwitły ognie świętego Elma. Łoskot i trzask rozdzierały uszy.
— Naprzód! — darł się Drakkainen na dole, kiedy zjechali i na głowy wśród kamiennych odłamków spadła im płonąca lina. Nie słyszał własnego wrzasku. — Głowy nisko! Daleko od drzew! To tylko błyskawice!
W zapadłej nagle ciemności co chwila migotało jadowite, elektryczne światło, drzewa wokół nich płonęły, trafiane raz po raz.
— Naprzód! Naprzód!
Pioruny tłukły systematycznie, roznosząc wszystko na strzępy, jednak żaden z komandosów nie został trafiony. A potem Grunaldi oberwał odłamkami skały prosto w czoło i runął w biegu, zalany krwią zupełnie czarną w blasku piorunów. Drakkainen podniósł go z ziemi, przewiesił sobie przez plecy. Uderzył kolejny piorun i kolejny. Kaftan na plecach Grunaldiego zapalił się. Vuko zrzucił przyjaciela na ziemię i przetoczył w topniejącym śniegu, a potem powlókł dalej. Grunf ze śmiesznym, niepotrzebnym łukiem w ręku biegł za nimi tyłem, usiłując ich obu osłaniać, jakby mógł strzelać do błyskawic.