Выбрать главу

— Gdzie te cholerne konie! — wrzeszczał Grunf.

— Grunaldi, nie zdychaj, jebem ti duszu! — darł się Drakkainen.

Błyskawice nadal tłukły o ziemię i skały, kamienie fruwały w powietrzu z gwizdem, ale tornado zostawało z tyłu.

Brnęli pijanym truchtem, podtrzymując lecącego przez ręce Grunaldiego. Nad nimi huczała ciemność i grzmiała burza.

Konie zobaczyli kawałek dalej, na dnie niewielkiej kotlinki. Stały tam, okryte białymi kropierzami, zbite w trwożną gromadkę. Obok na zalanym krwią śniegu leżało paru Ludzi Węży, kilkunastu kolejnych stało kręgiem wokół, z mieczami w rękach. Spalle i Warfnir klęczeli na ziemi w zbryzganych juchą białych, maskujących strojach. Za każdym z nich stał Wąż przykładający im ostrze do gardła.

Drakkainen stanął jak wryty i opuścił ręce, upuszczając Grunaldiego, który padł bezwładnie niczym worek.

Grunf Kolczaste Serce zatrzymał się tuż za nim, z łukiem w ręku i strzałą na cięciwie.

Milczeli przez parę sekund.

Błyskawice ustały i zapadała ciężka, dzwoniąca w uszach cisza, tylko w oddali huczały płomienie.

A potem powietrze przeciął dziwny dźwięk, przypominający ogłuszający, stalowy świergot albo chichot. Klangor żelaznego żurawia.

Topór przeleciał nad górą i, koziołkując, runął w nich prosto z chmur.

Grunf pchnął Drakkainena, przewracając go na bezwładne ciało Grunaldiego. Rozległ się ostry chrzęst. Kolczaste Serce zwalił się na ziemię, z jego pleców sterczało półksiężycowate ostrze ozdobione rozwartą paszczą węża. Wokół leżących rozlała się ogromna czerwona plama, która stopiła śnieg, zmieniając go w rdzawe błoto.

Drakkainen zerwał się na nogi szybciej niż upadł, ale było za późno. Na wszystko za późno.

— Gruunf! — wrzasnął, a potem wyrwał z jego ciała topór i zawył przeraźliwie „van Dykeen!", chwycił broń w obie ręce i cisnął z powrotem. Berdysz pomknął w niebo, stojący wokół odprowadzili go wzrokiem. Wydawało się, że wróci dokładnie tam, skąd przyleciał, lecz topór wzbił się, koziołkując po łuku, po czym runął gdzieś w śnieg, jak zwykły, martwy kawał żelaza.

— Dosyć tej zabawy — odezwał się stojący na czele oddziału młodzian w czarnym płaszczu. — Na kolana i ręce na głowę, cudaki. Chyba że któryś chce się spotkać ze Żmijowym Żądłem.

Odrzucił niedbale płaszcz, ukazując oplecioną taśmą rękojeść uniwersalnego miecza zwiadowcy produkcji Nordland Aeronautics.

— Chętnie — wycedził Vuko i wydobył oba swoje pałasze. — Bardzo chętnie.

Chłopak przysiadł dziwacznie, po czym wyciągnął miecz i ruszył do przodu. Szczęknęła stal i monomolekularne ostrze zostało uwięzione pomiędzy skrzyżowanymi brzeszczotami pałaszy, a Drakkainen zdzielił Węża głową w nos, posyłając go na ziemię.

— Tego się w ogóle tak nie trzyma — oznajmił. — No, dalej. Jeszcze raz.

Wąż poderwał się z ziemi, ocierając krew toczącą mu się strugami po twarzy, wydał z siebie wściekły, syczący ryk i rzucił się naprzód, zadając kilka błyskawicznych ciosów. Ostrza w dłoniach Drakkainena zamigotały jak łopatki turbiny, stał zadzwoniła, po czym Vuko odbił błyskawicznie trzy kolejne cięcia, obrócił się wokół osi, ciął chłopaka dwa razy przez pierś, odrąbał mu dłoń i przeciął poziomo brzuch, wypuszczając jelita. Nieszczęsny Wąż zwinął się w kłębek i padł na kolana, niezdolny nawet do krzyku. Drakkainen stał nad nim, trzymając już swój shinobi ken.

— Niech tam — powiedział. I ciął chłopaka krótko w kark, odrąbując głowę.

A potem odwrócił się do stojących wokół kotlinki Węży.

— Który jeszcze chce zostać bohaterem? — zapytał. Miał spokojny głos, ale z okopconą twarzą i w białym stroju zbryzganym krwią wyglądał strasznie. Węże cofnęli się odruchowo.

— Ktoś jeszcze chce być bohaterem? — zapytał ponownie z lekkim odcieniem histerii w głosie.

— Ty! — zawył Wąż stojący za Spalle, trzymający dygocące ostrze przy jego szyi. — Rzuć broń, bo go zabiję!

Świsnęło krótko. Wąż podskoczył w miejscu i nagle wypuścił miecz zupełnie bezwładnie. Usiłował spojrzeć w górę, na własne czoło, w którym tkwiła stalowa gwiazdka i skąd toczyły się strugi krwi, po czym usiadł zdziwiony na ziemi. Spalle targnął głową i zdzielił go w twarz. Klęczący chwiejnie, wciąż oszołomiony Grunaldi upuścił drugą gwiazdkę i przewrócił się na bok. Równocześnie Warfnir chwycił nadgarstek Węża trzymającego ostrze przy szyi, drugą ręką złapał go za kołnierz, rzucił przez plecy i wbił mu wyrwany miecz w pierś, przybijając do ziemi.

— Kto następny?! — zawył histerycznie Drakkainen, a potem skoczył na Węży i uniósł miecz. Tak to przynajmniej wyglądało. Trzech najbliżej stojących wojowników zastygło w bezruchu, po czym jeden upadł nagle, obracając się wokół własnej osi, drugi prychnął krwią z ust i zwalił się bezwładnie jak mokra koszula, a trzeci zwisł w ramionach stojących za nim, chwytając się kurczowo za czyjś kaftan. Tamci zaczęli się cofać. Spalle i Warfnir stanęli po bokach Vuka, a wtedy Węże rzucili się do ucieczki.

Spalle przyprowadził konie. Grunaldiego posadzili normalnie, pozwalając mu opaść na szyję wierzchowca i przytrzymując z boków, Grunfa Kolczaste Serce, sternika Atleifa przewiesili przez siodło.

— Nikt nie zostaje... — wyszeptał Drakkainen, ocierając łzy toczące się po okopconej twarzy.

— Zabiliśmy go przynajmniej? — zapytał Spalle.

— Nie. Był tam jeszcze inny Pieśniarz, który chciał umrzeć. Ściągnął Włócznię na siebie.

— To niedobrze.

— Tak.

— Co teraz? — zapytał Warfnir.

— Teraz — powiedział ochryple Wędrowiec — do domu. Prosto do Ziemi Ognia. Nie zatrzymujemy się.

— A jeśli ktoś stanie nam na drodze?

— Nie zatrzymujemy się — powtórzył Drakkainen, schylił się po pochwę swojego miecza i oczyścił ją śniegiem.

Gnali jak szaleni, nie dbając już o kamuflaż. Spod kopyt pryskał lód i kłęby śniegu, konie parskały parą. Na przełaj.

Do Ziemi Ognia.

Z tyłu wciąż szalała burza; ogromna, czarna chmura, wzniecona gniewem van Dykena, wirowała nad doliną, przetykana pękami błyskawic. Trzask gromu rozlegał się bez przerwy gdzieś za ich plecami, błyskawice tłukące raz po raz masakrowały drzewa oraz zbocza gór bez ładu i składu, chaotycznie i losowo. Najwyraźniej Pieśniarz nie wiedział, skąd spadł cios, albo ciskał się w ślepej furii.

Ewentualnie nie panował nad własną burzą.

Nie zatrzymywali się. Tak, jak brzmiał rozkaz.

Nawet kiedy na dnie którejś doliny wpadli w grupkę zdezorientowanych Węży wyciągających wóz z zaspy, po prostu przelecieli po nich, z wrzaskiem i świstem żelaza. Odrąbana ręka i głowa spadły w śnieg, pozostał tylko przechylony wóz oraz czarno-czerwone powykręcane ciała, drgające i wijące się w rdzawej brei.

Kilka razy przypadli w jakichś zakamarkach i przeczekali, zasypani zawieją, kuląc się wokół nieprzytomnego Grunaldiego i Grunfa owiniętego własnym płaszczem, który zesztywniał zgięty wpół, tak jak leżał przewieszony przez koński grzbiet.

W pułapkę wpadli gdzieś na dnie czarnej niczym smoła, zimowej nocy, wśród walącego z nieba wielkimi płatami śniegu, gdzieś już niemal na granicy ziemi niczyjej. Dosłownie o wyciągnięcie ręki od Ziemi Ognia. Przynajmniej tak się wydawało.