Выбрать главу

Stał potem nad nimi, grzejąc dłonie pod pachami i patrzył w zamyśleniu na okręt. Na stewę z głową lodowego smoka o szczękach niczym wyszczerzone sople i wąskich, gadzich oczach. Powierzchnię potwora pokrywały skomplikowane węzły wzorów oplotowych.

Wtem rozległo się dziwaczne skrzypienie i usta jednego z trupów uchyliły się, wypuszczając obłoczek pary. Vuko skamieniał, napotkawszy spojrzenie pokrytych szronem, zamrożonych, bladych oczu.

— Ohyda. — Zabrzmiał dziwaczny głos, jak skrzypienie pękającego lodu. Głos, który mówił po angielsku. — Tak, wyglądało to ohydnie. — Głos kontynuował monotonnie, jakby coś czytał. — Lecz jeśli człowiek znajdował w sobie dość odwagi, to musiał w duchu przyznać, że jeszcze tli się w nas iskierka będąca odzewem na przerażającą szczerość tej rozwrzeszczanej ohydy; mgliste podejrzenie, że jednak jest w tym jakiś sens, który dociera do nas przez poprzez mrok pierwszych wieków.

— Kim jesteśmy my... — odezwał się drugi, skręcony jak obwarzanek, tak samo pokryty srebrzystym mchem i tak samo martwy — ...którzy zabłądziliśmy w te strony? Czy zawładnie nami ta głusza, czy też my zawładniemy nią? Jak przerażająco wielka jest ta niemota, która pewnie i głucha jest na wszystko...[3]

Drakkainen stał i słuchał w osłupieniu, ale ciała nie odezwały się więcej.

Podniósł pierwsze z nich i poszedł do grodu.

Okręt kołysał się milcząco na wodzie, a smok na dziobie wbijał gadzi wzrok w plecy odchodzącego zwiadowcy.

* * *

Uczta odbywa się skromniej niż zwykle w takich razach. Bardzo często pijemy za pamięć Grunfa, długo też debatujemy nad tym, co robić dalej.

— W końcu znajdzie się sposób — mówię. — Właśnie zamierzam go znaleźć. Na razie siedźcie tutaj. Brońcie się. Poślijcie po pomoc do innych ludzi. Powiedzcie im, że van Dyken nie zatrzyma się na Ziemi Ognia. Będzie szedł aż do Żmijowego Gardła. Nie spocznie, póki nie podpali całego świata. Żeby zabić takiego Pieśniarza, trzeba więcej pieśni i potężniejszych Pieśniarzy. Przywiozę sposób. Brońcie się. A jeśli nie da się inaczej, wsiadajcie na okręty i płyńcie stąd. Pieśniarz zwany Aaken to moja sprawa. Przybyłem tu, żeby go zabić, i zrobię to. Tyle chciałem powiedzieć.

— Dlaczego słyszę twoje słowa tak, jakbyś się żegnał? — pyta Atleif. — Jesteś mądrym człowiekiem. Powinieneś wiedzieć, że coś tak trudnego jak to, co przedsięwzięliście, czasem się nie udaje. Pieśniarz nie zginął. Miał szczęście. Może właśnie to znaczy być Pieśniarzem, nie wiem. Ale wróciliście. Zginął Grunf, mój sternik, lecz tylko on. Tylko on jeden. Płaczemy nad nim, choć równie dobrze mogliśmy płakać dziś nad wami wszystkimi. Wiedzieliście, że tak może być. Mąż musi umieć znieść klęskę. Każdy głupiec potrafi cieszyć się ze zwycięstwa, ale w życiu ponosi się też porażki. Wśród Ludzi Ognia masz dom, Ulfie. Jesteś tu między swoimi. My nie szydzimy z odważnych, którym się nie powiodło. Jesteśmy oraczami morza. Wiemy, że raz się zwycięża, a innym razem nie.

— Słyszysz w moich słowach pożegnanie, bo rzeczywiście się żegnam — odpowiadam. Czuję się okropnie, jakbym ich porzucał. — Nie na zawsze. Wrócę tu, do Domu Ognia. Wrócę i uwolnię was od przeklętego króla Węży. Domyślam się, czym jest pusty lodowy statek, który stoi tu na jeziorze. Poznałem stewę z głową smoka. Wiem, że został przysłany po mnie. Dlatego jutro rano wsiądę na lodowy pokład. Muszę. Tu, w Ziemi Ognia, nie ma już pieśni. Zabrał je sobie król Węży. Lecz są za morzami. Może i w tym Lodowym Ogrodzie. Popłynę więc i znajdę taką pieśń, która pokona van Dykena. A wtedy wrócę. Jak najszybciej.

— Jeśli nie przysłał go król Węży — rzecze Atleif — to z Lodowego Ogrodu się nie wraca. To miejsce przeklęte, które pożera ludzi.

— Takie miejsca nie przysyłają po nikogo okrętów — mówię. — Przysłał go człowiek. Przemówił do mnie słowami starej księgi. Starej pieśni o kimś, kto znalazł się wśród dalekich lasów otoczony dzikimi ludźmi i postanowił zostać między nimi bogiem. A potem oszalał, bo człowiek nie potrafi być bogiem. A sam powiedziałeś, że niektórzy wracają. Grunaldi wrócił, o ile wiem.

— To szaleństwo! — woła ktoś.

— Wszystko, co dzieje się teraz ze światem, to szaleństwo.

Ranek nadchodzi mglisty i jakiś brudny, nadciąga lekka odwilż. Mgła snuje się kłębami nad poczerniałym, ciężkim śniegiem.

Wychodzę przed bramę, prowadząc Jadrana i niosąc na ramieniu spakowane toboły. Furta jest otwarta, na plaży tłum. Patrzą na mnie w milczeniu.

Idę wśród wyciągniętych dłoni. Tak wiele ramion i karków do uściśnięcia, tak wiele zdławionych w gardle słów.

Lodowy okręt stoi inaczej niż wczoraj. Wczoraj stał bokiem do plaży, a dziś rano rufą do przystani. Od desek pomostu na pokład znowu prowadzi lśniący, lodowy trap. Od okrętu nie wieje już jednak zimnem, błyszczący lód trapu wydaje się niczym szkło i nie topnieje pod ciepłem dłoni.

Jadran parska i trąca moją rękę nosem. Gładzę go po szyi.

— Nie musisz wchodzić na dziwny okręt — mówię mu. — Możesz zostać w stajni Ludzi Ognia.

— Jadran i Vuko razem — buczy uparcie.

Dobra, razem.

Idziemy.

Słyszę łomot kroków na deskach, odwracam się i widzę nadchodzących ludzi. Ciągną od grodu, wloką jakieś wory i beczki. Na przedzie idą Spalle i Warfnir objuczeni tobołami, obaj z bronią, łukami i całym rynsztunkiem. Prowadzą konie. Chcą, żebym pożegnał się z ich końmi?

— Co się dzieje?

— Tamto — Spalle macha ręką w kierunku tłumu z pakami — to zapasy. Co chcesz jeść i pić w podróży? A to nasze bagaże. Płyniemy z tobą.

— Chcecie wejść na lodowy pokład przeklętego statku? Oszaleliście? Wczoraj spaliliśmy ludzi, którzy tylko się do niego zbliżyli. Nie wiadomo, co się stanie. Może powiezie mnie prosto do króla Węży? A może do lodowego piekła? Nie pozwalam.

— Wczoraj mówiłeś, że ty płyniesz. Że okręt mówi do ciebie słowami pieśni i domyślasz się, kto go przysłał. Jesteśmy twoją drużyną. Pieśniarz wciąż żyje, więc nie skończyliśmy.

Zaciskam szczęki i nie wiem, co powiedzieć. Czuję gulę w gardle.

— Przecież nie wiadomo, co mnie tam spotka. Wzrusza tylko ramionami.

Na widok Grunaldiego z obwiązaną szmatami głową taszczącego siodło i jakieś toboły opadają mi ręce.

— A ty dokąd? Powinieneś leżeć i pić zioła.

— A co ja jestem krowa, żeby leżeć całą zimę? Należę do tej samej drużyny, co z tego, że oberwałem kamieniem? Moja głowa jest twardsza od kamieni. Morska podróż tylko dobrze mi zrobi. Mam zresztą własne sprawy do załatwienia w Lodowym Ogrodzie. Nie zapominaj, że jedyny z was tam byłem.

Odwracam się, gdy ktoś trąca mnie w policzek. Widzę smukłą dłoń trzymającą dyndający na rzemieniu kamyk i błysk sarnich oczu.

— Zabrałam ci amulet. A to znaczy, że należę do drużyny tak samo jak tamci. Zgodziłam się nie iść do Ziemi Węży, ale to jest co innego.

— Powariowaliście?! To nie jest wycieczka! Nawet nie wiem, czy dojdę do burty żywy! Nie pozwalam!

Stoją murem obok siebie, dzierżąc toboły, i patrzą na mnie z tępym uporem.

Żegnam się jeszcze z Atleifem. Ściskamy sobie ramiona i karki.

— Zrób coś — warczę. — Jesteś styrsmanem! To przecież twoja siostra.

— Zabierz ją stąd — szepce mi do ucha. — Nie musisz się z nią specjalnie cackać. I tak wiem, że będzie z tobą bezpieczniejsza niż tu. Znajdź drogę — dodaje.

— Boh — odpowiadam po chorwacku.

— Przestań — mówi Grunaldi. — Skoro ty możesz płynąć i nie uważasz się za szaleńca, to my płyniemy z tobą. Pójdziemy za tobą albo będziesz musiał się z nami bić. Powiedziałem.

вернуться

3

Joseph Conrad, Jądro ciemności, tłum. Ireneusz Socha, wyd. Zielona Sowa, Kraków 2006