Выбрать главу

— Wybacz, o Oświecony... albo Oświecona... Słońce zachodzi. Nikt nie może przekroczyć mostu, kiedy przebrzmi dźwięk rogu. — Dziesiętnik klęczał przed nami z pięściami wspartymi o piach i opuszczonym czołem.

— Przejazd jest pilny. — Głos Brusa zabrzęczał jakby wewnątrz maski zabłąkał się szerszeń. — Wydarza się niesłychana impertynencja! Natychmiast winno się otworzyć most!

Starucha stała nadal z wyciągniętą dłonią, ale oddzielali nas żołnierze, a ona sprawiała wrażenie, jakby zapomniała, po co szła. Tylko jej ślepe oczy wlepiały we mnie mętny, złotawy wzrok, niczym u ćmy.

— To zły czas, Oświecony albo Oświecona. Do następnej osady daleko, noc zastanie was na szlaku. Nie wolno nocować na szlaku. Pełno zdrajców, przestępców... To rozkazy świątyni, panie. Znaczy... albo pani... Tak każe, znaczy, Matka. Musicie iść do Wieży. Do Matki. Tam was przenocują, a rano pójdziecie w dalszą drogę — recytował dowódca.

— Pośpiech sprawia, że inne rzeczy tracą wagę — zaśpiewał Brus. — Niech zbrojni towarzyszą Słowu, jeśli tak mówi Przykazanie. Ale niech nic nie wstrzymuje jego marszu.

Skamieniałem. Brus najwyraźniej domagał się eskorty. Nie wiedziałem, jak poradzimy sobie z towarzystwem wojska, ale zdaje się sądził, że lepiej nam pójdzie udawać kapłanów przed żołnierzami niż przed innymi kapłanami. Ja sam nie wiedziałem już, co przeraża mnie bardziej: podróż w towarzystwie eskorty czy nocleg w Czerwonej Wieży.

— Decyzje podejmuje świątynia — powiedział stanowczo hon-pahan, wstając z klęczek. — Ja mam swoje rozkazy, niech wszystko stanie się jednym.

Najwyraźniej przesadziliśmy z żądaniem. Zawróciliśmy z mostu, prosto w stłoczony na placu tłum, pomiędzy piki i hełmy żołnierzy, w martwe miasto.

Nie pokazywali nam drogi. Czerwona Wieża wznosiła się nad kamiennymi chatami osady Aszyrdym, jak wielkie gniazdo stepowych termitów. Nie można było się zgubić, a co gorsza — nie można było nawet udawać, że się zgubiło.

Dwóch żołnierzy zrobiło nam przejście w morzu kucających obok siebie ludzi. Brutalnie i bezdusznie usuwając ich z drogi ciosami drzewców i kopniakami niczym kowce. A tuż za zatłoczonym placem miasto znowu było martwe. Wszystkie drzwi i okiennice zamknięte, nigdzie żywego ducha. Słońce stało jeszcze wysoko, lecz cienie wydłużyły się już i zalały całe ulice. Do zmroku pozostała jeszcze co najmniej godzina, a mimo to nie pozwolili nam jechać dalej. Co się stało z przydrożnymi gospodami i miejscami postojowymi? Jak ma funkcjonować transport, jeżeli każdy ma nocować w mieście? A jeśli feralna godzina zastanie go z dala od wszelkich osad, kto zabroni mu wędrować dalej albo nocować na szlaku?

Nie mogłem odwyknąć od takiego sposobu myślenia. Ilekroć stykałem się z nowym zarządzeniem, od razu usiłowałem wyobrazić sobie, jak to będzie wyglądało na co dzień i co spowoduje. Rzemień, mój nauczyciel, był w tym niezmordowany i tłumaczył, że każde dziecko w pewnym wieku chce naprawić świat prostymi rozkazami. Dziecko władcy też. Tylko że ono musi nauczyć się rozumieć, iż każdy rozkaz może wywoływać skutki, o których nikt nie wiedział, albo być wykonywany na opak. I że nie ma takich edyktów, po których słońce nagle zgaśnie lub rzeka zatrzyma się w biegu. Dlatego nie wolno wydawać podobnych rozkazów. I z tego powodu niestrudzenie kazał mi sprawdzać, co moje pomysły mogą spowodować. „Nie naprawiaj wiatru i nie każ ludziom chodzić na rękach" — mawiał. Oznaczało to, że są rzeczy zbyt wielkie i skomplikowane, by mogły toczyć się inaczej niż swoim naturalnym torem, oraz edykty tak uciążliwe, że poddani będą starali się ich nie wykonywać jak to tylko będzie możliwe. I nic na to nie można poradzić, bo gdzieś tu zaczyna się kres władzy. Tylko że kapłani Podziemnej o tym nie wiedzieli. Na każdym kroku widziałem próby rozkazywania wiatrowi i nakazy chodzenia na rękach.

Nie powinienem tak myśleć. Nie byłem już ani następcą tronu, ani tym bardziej cesarzem. Byłem „Pryszczatym" Agyrenem. Głupkiem, adeptem wielkiego kapłana, siedzącego obok na koźle. Ogarnęła mnie wściekłość, ale wbiłem tylko wzrok we własne sandały i pełen odpadków rudy pył ulicy.

Kiedy nasz wózek potoczył się pustymi ulicami, na których nie było nic prócz śmieci i rozpadających się chałup z kamienia i cegły mułowej, Brus podniósł maskę, ukazując spoconą i czerwoną z gorąca twarz. Maska miała dwie części. Jedna siedziała na głowie, a drugą, tę z twarzą, można było podnosić i opuszczać w razie potrzeby niczym wieko.

Narzucił kaptur opończy i nachylił się w moją stronę z kozła.

— Nie mamy wyjścia — wyszeptał. — Jesteśmy kapłanami i musimy iść na noc do świątyni. Nigdzie indziej w mieście nie znajdziemy noclegu, nie wywołując podejrzeń. Poradzimy sobie. Pamiętaj naszą bajkę i nie odzywaj się. Bez tego przebrania być może nie przejdziemy mostu.

— Lepiej już było zostać w krzakach obok drogi, synu Piołunnika! Zrzućmy te szmaty i przeczekajmy w zaułku, jak zwykli podróżni — wymamrotałem ledwo słyszalnie, pilnując się, by nie podnieść głosu. Ale wiedziałem, że Brus ma rację. Tylko przejście z wielką pompą w strojach kapłanów mogło mnie uchronić przed dotknięciem staruchy na moście. Przed śmiertelnym muśnięciem jej palców i spojrzeniem oczu pokrytych złotym bielmem. „Dłoń, oko Matki..."

Wzdrygnąłem się, Brus otarł pot z czoła i z trzaskiem zamknął maskę. Jego twarz znów zniknęła za blaszanym, długim obliczem niewyrażającym niczego.

Czerwona Wieża stała na dużym, okrągłym placu. Była paskudna. Widywałem wiele przeróżnych świątyń. Niektóre miały budzić w wyznawcach nabożny lęk, inne powodować podniosły nastrój, a niektóre skłaniać do głębokich myśli, odległych od codziennych spraw niczym rozgwieżdżone letnie niebo. Czerwona Wieża trochę wyglądała jak te dziwne kamienne kształty, które widuje się w grotach i jaskiniach. Na dole szeroka, zwężała się ku górze, zwieńczona dziwacznymi, wysokimi blankami, które przypominały rogi lub kły. Wyglądała na coś, co wyrosło samo, a nie zostało wzniesione przez kamieniarzy, cieśli i architektów.

Na placu panował chaos i tłok. Niemal cały zapchany był wozami pełnymi durry, beczącymi kowcami i czerwonymi bawołami, wśród tego kręcili się żołnierze i różni ludzie w strojach wyższych kast.

Wszystkie ulice prowadzące do placu zamknięte były przez wojsko i zakorkowane przez tłum, który stał i w milczeniu gapił się na całe widowisko. Kowce beczały, bydło wydawało z siebie rozpaczliwe porykiwania i doprawdy nie trzeba było wieśniaka, żeby wiedzieć, że te zwierzęta od wielu godzin nie dostały pić.

Kiedy podjeżdżaliśmy, tłum wolno odwracał się w naszą stronę i opadał na kolana. Jak od wjazdu do miasta, przemierzyliśmy ulicę wśród pochylonych głów i grzbietów.

Placu broniła najeżona zaostrzonymi żerdziami drewniana krata, podparta z tyłu drągami. Dwaj żołnierze piechoty, stojący po drugiej stronie, na nasz widok odciągnęli zasieki na bok i wpuścili do środka.

Z boku wznosiła się surowa bryła garnizonu, naprzeciwko niego kamienny chram Krzewiciela. Chyba, bo wszystkie rzeźby porozbijano, a głowa przyjaznego ludziom giganta leżała u podnóża schodów. Na drzwiach namalowano znak Podziemnego Łona.

Szedłem obok wozu, czując dziwne zmęczenie. Cały mój strach wypalił się na moście na widok staruchy z wyciągniętą ręką. Wypalił się i moje ciało było wewnątrz niczym zwęglone. Wydawało mi się, że nie zdołam zrobić kolejnego kroku i właściwie pragnąłem tylko, żeby już nas zdemaskowano i zabito.

Patrzyłem na ogień huczący przed murem garnizonu oraz długi korowód ludzi wędrujący pomiędzy szpalerami żołnierzy i ciskający w płomienie zwoje. Listy, opowieści, traktaty i poematy. Spadały w huczący ogień, a potem wznosiły się jako płonące, czarne ptaki.