Выбрать главу

Jedne mówiły to, drugie tamto. Jedne sławiły, inne przeklinały. Niosły ze sobą wątpliwości, tęsknoty i marzenia. W Domu Stali uważaliśmy, że zwoje są cenniejsze od złota. Że zawierają myśli i dusze tych, którzy już dawno odeszli Drogą Pod Górę, a mimo to nadal mogą śpiewać, nauczać i zdumiewać. Że zwoje żyją. Mój dziad powołał specjalnych urzędników, którym należało oddawać każdy niepotrzebny zwój, z wyjątkiem zapisków zupełnie prywatnych. To oni decydowali, czy można je zniszczyć, czy zachować. Za celowe zniszczenie zwojów groziło pięć lat galer.

A teraz wszystko to szło do ognia. Po co rozniecać ogień w duszy? Po co sprawiać, by człowiek tęsknił za czymś, co niedostępne albo niemożliwe? Dlaczego zachwycać się pewnymi myślami, a inne zbywać wzruszeniem ramion? Lepiej, by wszystko stało się jednym.

Jest jedna tylko księga. Kodeks Ziemi. Tam można znaleźć to wszystko, co ważne, a resztę niech pochłonie ogień. Jest tylko to, co teraz i przed nosem. Są przykazania Matki i przyszły świat, kiedy Ta, Od Której Wszystko Wyszło I Do Której Wszystko Powróci, odzyska swoje dziedzictwo. Kiedy nie będzie dnia ani nocy, kobiety i mężczyzny, wody i ognia, tylko jedność. Wszystko, co odwraca myśli od tego celu, jest zwątpieniem, więc idzie w płomienie.

Ludzie z pękami zwojów w objęciach mieli na głowach wysokie czapki z trzcinowego papieru. Kroczyli między szpalerami, ciskali swój ładunek w płomienie i odchodzili na bok, gdzie ustawiano ich w rosnący tłum. Czapki wyglądały błazeńsko i zarazem strasznie. Pomyślałem, że nasadzono je przemocą na głowy tych ludzi, jako jakiś znak hańby.

Dym z płonących zwojów snuł się nad placem, kiedy podchodziliśmy do podobnej do wielkiego, obłego pieca świątyni. Wszystkie otwory były okrągłe, także czerwone, kamienne odrzwia, w które wjeżdżaliśmy. Miały te same miękkie linie, żeby kojarzyły się z matczynym łonem, ale mnie zdawało się, że przypominają rozwartą paszczę. Stojący przed drzwiami dwaj żołnierze rozstąpili się, a wrota uchyliły się same, jakby na nas czekano.

Żołnierze pilnujący bramy nie nosili czarno-zielonych kurt „Żmijowego" tymenu ani tarcz ze znakiem zwiniętego węża. Ich stroje miały barwę krwi, a okrągłe jak u Kebiryjczyków tarcze oznaczono symbolami Podziemnego Łona i małymi podwójnymi księżycami na górze. Świątynia zaczęła tworzyć własną armię.

Ściskałem w spoconej dłoni lejce, czułem, jak krew wali mi w skroniach i patrzyłem na swoje sandały, kiedy wchodziliśmy. Czułem, jakby brama nas połykała. Jakby połykała nas sama Podziemna Matka.

Uciekałem przed nią od tak wielu dni, a teraz wchodziłem do jej siedziby.

Gdy weszliśmy w bramę, uderzył chłodny wiatr i niebo zasnuło się chmurami, jak to zwykle bywa pod wieczór na stepowych pogórzach Wschodu. Dla mnie jednak wyglądało to tak, jakby w chwili, gdy przekraczałem progi świątyni, zgasło światło.

Za bramą znów zobaczyłem dziedziniec, a to, co brałem za kopulasty budynek, okazało się tylko murem, pochyłym, niczym odwrócona i pozbawiona dna misa. Przed nami wznosiła się następna wypukła ściana, a na wprost ciągnęła się wyłożona kamieniami droga prowadząca przez szpaler okrągłych bram, w kolejnych wypukłych murach jedna za drugą, oraz dwa korytarze biegnące na boki, też plączące się w miękkich krzywiznach. Wnętrze świątyni było kombinacją spiralnych labiryntów.

Zatrzymaliśmy wóz, nie wiedząc, co robić dalej. Te bramy przed nami były Bramami Tajemnic. Przypomniałem sobie, jak słuchałem jednym uchem mglistych i sprzecznych strzępów wiedzy, które dotarły do nas na temat Kultu Pramatki. Jak ze znużeniem znoszę brzęczący niczym osa głos nauczyciela i błądzę wzrokiem po ogrodzie i płynących po niebie obłokach, a myślę o smukłych dłoniach Aiiny na moim ciele. Była Świątynia Zewnętrzna — tak nazywano wszystko, co można zobaczyć, nie będąc wtajemniczonym. Ograniczone nauki przeznaczone dla zwykłych mężczyzn, prawa Kodeksu, zasady życia, nauki Pielgrzymów. Oraz tajemniczy świat tylko dla wybranych Oświeconych oraz kobiet — Świątynia Wewnętrzna. Jakieś ofiary, kręgi wtajemniczeń, Bramy Tajemnic. To wszystko zaczynało się tu, gdzie weszliśmy, a o czym wiedzieliśmy niewiele. Były tu miejsca dostępne niektórym mężczyznom, nieoświeconym kobietom, Oświeconym, których nie uważano ani za kobiety, ani za mężczyzn, tylko Istoty Jedności, oraz takie dla kapłanek najwyższych, zwanych archimatronami. Gdzie mieliśmy prawo się udać i jak tam trafić — nie mieliśmy pojęcia. Przeszliśmy tylko bramę i tu nasza wiedza się kończyła. Świątynia otaczała skomplikowanymi kręgami wieżę, a sama wieża rozciągała się i w górę, i w dół, do ziemi.

Z pewnością nie mogliśmy też stać na pierwszym dziedzińcu niby osły.

— Koło! — syknął Brus przez maskę, nie ruszając się z kozła.

Zrozumiałem. Chwyciłem brzeg wozu i, natężając wszystkie siły, uniosłem go lekko, po czym kopnąłem w piastę tego samego koła, które już raz naprawiliśmy.

Wydało mi się, że skrzywiło się delikatnie, niemal niezauważalnie. Brus ledwo dostrzegalnym ruchem dźgnął onagery trzciną i wózek szarpnął do przodu, wjeżdżając obręczą prosto na wystający z bruku kamień. Rozległ się trzask, zwichrowana piasta przesunęła się na osi, a dwukółka pochyliła się i stanęła.

— Pryszczaty ośle! — wrzasnął Brus przez maskę i smagnął mnie trzciną. — Jesteś tak tępy, jak każdy syn księżyca! Naprawiaj to teraz, głupcze!

Pozostało mi tylko krzątać się niezdarnie wokół wozu, dłubać w nosie i nieudolnie szturchać skrzywione koło. Teraz mogliśmy bezkarnie czekać, aż się coś wydarzy.

Ten, kto po nas wyszedł, był wysoki i to wszystko, co umiałem o nim powiedzieć. Szata kapłanów jest tak wymyślona, że kształty ciała giną w jej fałdach, okrągły, sztywny od haftów naramiennik, wyglądający jak przewieszona przez ramiona pelerynka w kształcie koła, nie pozwala stwierdzić, czy nosząca go osoba ma piersi. Twarz kryje maska. Ale nawet kiedy wysłannik rozmówił się już z Brusem i poprowadził nas przez Bramy Tajemnic, gdzie odsłonił twarz, nadal nie wiedziałem, czy mamy do czynienia z kobietą, czy mężczyzną. Człowiek ten miał wygoloną głowę, umalowane na karminowo wargi, powieki pokryte złotem i turkusem. Na czole i policzkach wytatuowane spirale. Twarz Brusa zaś wyglądała normalnie. Co gorsza, nosiła ślady wyniesione z pól bitew, policzek przecinała długa blizna, a skórę wypaliło słońce. Jego czaszka pokryta była zadrapaniami i strupami po pospiesznym goleniu. Nie miał tatuaży. W niczym nie przypominał białej, malowanej istoty, która prowadziła nas przez kolejne bramy. Dlatego nie zdjął maski. Miałem nadzieję, że poczytają to tylko za wyniosłość ważnego kuriera, który gardzi prowincjonalną świątynią.

— Oddalanie się od wozu jest niewłaściwe. Podróżuje nim Słowo. Przerwa w podróży także zwiastuje kłopoty — tłumaczył Brus w gardłowym żargonie Mowy Jedności jeszcze zanim ruszyliśmy, po czym sięgnął za pazuchę po znak skorpenicy.

— Gdzież Słowo będzie bezpieczniejsze niż w domu Matki? — odparł kapłan, składając malowane w spirale dłonie i chyląc łysą głowę. Miał głos, który mógł być wysokim głosem mężczyzny albo niskim kobiety. — Rozkaz zostanie wydany adeptom. Wóz, zwierzęta i ładunek zostaną potraktowane z największą starannością.

Brus jednak wydobył zawiniątko ze skrytki w koźle i podał mi.

Skrzynia była dziwnie ciężka jak na swoją wielkość i przeraźliwie zimna. Nawet przez płaszcz kąsała mi skórę, jakby leżała przez noc na mrozie.

W dawnym języku nie ma słów „ja", „ty", a również „on" lub „oni". Nie mówi się: „jestem głodny", tylko: „o tej porze dnia czuje się głód" albo ostatecznie: „ten, kto nie jadł, odczuwa głód". Łatwo się pomylić i trudno coś powiedzieć.