Выбрать главу

Brus postarał się nawet, żeby jego dłonie z połamanymi paznokciami, z wżartym w skórę brudem szlaku i tygodni tułaczki pozostały skryte w rękawach.

Wiedziałem także, że z pewnością obaj cuchniemy. Nie czułem już tego, ale nie mogło być inaczej, skoro nie mieliśmy się gdzie umyć. Ostatni raz w gościnie u Lemiesza, syna Szkutnika, Amitraja, który udawał Kirenena. Lecz to było przed paroma dniami.

— W Wewnętrznych Kręgach maska nie jest niezbędna wśród tych, którzy się spotkali — zauważyła chłodno prowadząca nas istota.

— Twarz jednego nie ma znaczenia. Jeden nie istnieje. Ważne jest Słowo i jego droga na chwałę Matki. Niefortunna przerwa w podróży musi być jak najkrótsza.

— Wypoczynek w miejscu bezpiecznym dobrze służy Słowu — odparował kapłan. — Chroni je przed złem, a temu, kto je wiedzie, pozwoli zdwoić wysiłki. Woda, szata i strawa to rzeczy, które potrzebne są, gdy się wędruje przez pęknięty świat pełen samolubnego zła i chciwości.

I tak sobie gawędziliśmy, idąc wzdłuż wijących się niczym węże zakrzywionych ścian. Kilka razy skręciliśmy w okrągłe przejścia na kolejne korytarze i stało się dla mnie jasne, że nie wyjdę stąd bez pomocy. Kręty jak górska rzeka pasek nieba nad głową był wciąż taki sam, a na ścianach powtarzały się identyczne reliefy. Nie zauważyłem niczego, co pomogłoby mi samemu znaleźć drogę.

Czułem jednak, że ktoś tu jest. Czasem słyszałem z tyłu kroki i przystawałem, a wtedy kroki milkły. Rozglądałem się i kątem oka udawało mi się złowić jakiś szybki, rozmazany ruch. Niewyraźną plamę barwy szkarłatu, ale nic więcej. Może był to jakiś odblask, może błysk w moich zmęczonych strachem oczach, może słyszałem tylko echo odbijające się od zakrzywionych, murowanych ścian...?

Mury świątyni otaczały czasem niewielkie, okrągłe podwórka, a pod krzywymi ścianami widać było koliste wejścia do jakichś mrocznych pomieszczeń, podobnych do płytkich pieczar. Wydawało mi się, że wewnątrz niekiedy coś się porusza. Przewodnik wskazał nam jedno z nich, skłonił się oszczędnie i poszedł sobie.

Sufit okazał się krzywy, jakby pomieszczenie było leżącą beczką. Pośrodku stał nowy żelazny piecyk, a na kamiennej podłodze leżał gruby, wyszywany materac.

Oprócz tego zobaczyłem jeszcze maty, amitrajski stolik z bawolego rogu, tak niski, że trzeba przy nim siadać na ziemi, oraz mały kamienny posążek Pani Żniw. Tańczącej brzemiennej kobiety z sierpem i misą, o twarzy potwora, zwieńczonej czepcem z plonów. Stał w płytkiej ściennej niszy, oświetlony oliwną lampką.

Położyłem na ziemi skrzynkę zawiniętą w zesztywniały od zimna płaszcz i zacząłem masować przemarznięte, stężałe z wysiłku ramiona.

Brus wsunął się do niszy przez niskie drzwi i natychmiast padł na kolana przed posążkiem.

Otworzyłem usta, ale nic nie zdążyłem powiedzieć.

Usłyszałem, jak Brus mamroce, opierając pięści o kamienną posadzkę i dotykając czołem podłogi.

— Matko... od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Ty, która rodzisz, ty, która karmisz, ty, która dzielisz, ty, która odbierasz. Wszystko, co urodzisz, sama pożresz, bo wszystko jest twoje. Łono, wieczny kręgu, kwiecie, owocu i nasieniu, początku i końcu, siło Matki...

Zamarłem z półotwartymi ustami. Z miną, jakiej nie powstydziłby się Agyren Kysaldym, pryszczaty głupek. Znaleźliśmy się tu zupełnie sami, w pustym pomieszczeniu podobnym do glinianego kociołka. Nie było tu nawet kątów, w których ktokolwiek mógłby się skryć.

Klęczałem na podłodze i patrzyłem na mojego przybocznego. Mojego przewodnika i obrońcę. Patrzyłem, jak trzykrotnie dotyka czołem podłogi, jak podczołguje się na klęczkach do posążka i sięga po podłużny, podobny do czarnego pióra przedmiot leżący w niszy.

Po mały nóż z czarnego obsydianu.

Nic nie mogłem poradzić, że widziałem teraz jedynie skulonego w fałdach czerwonej szaty kapłana Podziemnej, skrytego za długą maską podobną do głowy srebrnego szerszenia.

Patrzyłem w milczeniu, czując, jak mróz, który zwarzył mi ręce, rozlewa się drętwą falą na całe moje ciało, jak lodowe igły ścinają twarz i serce.

Brus ujął w jedną dłoń nożyk i przeciął swój kciuk. Wpuścił trzy krople krwi do miski w prawym ręku Pani Żniw, po czym rozmazał posokę na zębatych ustach i kroczu figurki.

Chronił mnie. Zabijał dla mnie. Prowadził przez kraj spalony świętym ogniem. Dlaczego miałby zdradzić akurat teraz? Wiedziałem to, a jednak nieufność zapłonęła w mojej duszy i tliła się nadal. Niczym iskra w mchu.

Brus odłożył kamienne ostrze, wyprostował się i dopiero teraz uniósł i zdjął maskę. Zobaczyłem, że majstrując przy niej, na chwilę złożył dłoń w pięść i dotknął kciukiem ust. W wojskowej mowie gestów oznaczało to „milcz!". Poczułem ulgę, lecz strach nie minął.

Brus wydobył z zanadrza szaty chustę i przetarł nią zlaną potem twarz.

Usiadłem i oparłem się o ścianę, a kiedy mój wzrok przywykł do mroku naszej izby, zobaczyłem smukły, gliniany dzban z wodą.

Brus kopnął mnie w bok, zanim jeszcze ująłem szyjkę dzbana. Zwaliłem się pod ścianę, czując, jakby pękały mi żebra, srebrny kubek potoczył się po podłodze.

— Nie sięgaj parszywymi rękami, synu księżyca! — wrzasnął. — Ile czasu upłynie, zanim wybiję z ciebie podły egoizm twojego rodzaju! Nie sięgaj pierwszy! Kto pije najpierw, parszywy psie?

Spojrzałem na niego, lecz pocięta bliznami i spalona słońcem twarz wyrażała jedynie wściekłość.

Dyszał przez chwilę, po czym szybko spojrzał w bok i w górę. Na jedno mgnienie i znów wlepiał we mnie spojrzenie czarnych, bezlitosnych oczu.

— Najpierw Matka, potem... ee... archimatrony... potem istoty oświecone, potem eee... ja — wybełkotałem głosem idioty, pociągając nosem, klęcząc z pięściami na posadzce.

— Potem córy ziemi, psie! — wrzasnął. — A dopiero na końcu taki pies jak ty! Tylko kij może rozjaśnić twój mętny księżycowy łeb, niech wszystko stanie się jednym! I jeśli jeszcze raz zaklniesz „ja", wyrwę ci język!

Podszedł do dzbanka, zgarnął z podłogi kubek, nalał do niego wody. Najpierw ją powąchał, później zwilżył palec i przytknął do swojej wargi. Po chwili umoczył koniuszek języka i czekał dłuższy czas, nim wypił maleńki łyk.

W końcu skinął niemal niedostrzegalnie głową i, wypiwszy cały kubek, rzucił mi go pod nogi.

Potem w milczeniu siedzieliśmy pod glinianą kopułą celi.

Brus przetarł szmatą wnętrze swojej maski, nasadził ją na głowę, unosząc jedynie część przeznaczoną do zakrywania twarzy. Splótł nogi, dłonie oparł na kolanach i zamknął oczy.

Siedziałem naprzeciw niego, właściwie półleżałem na jednym boku, zerkając przez okrągłe wejście na brukowany dziedziniec.

Pod nachylonymi ścianami majaczyły ciemne, koliste otwory do takich samych cel jak nasza, ale nie potrafiłem w nich niczego wypatrzyć. Wydawało mi się tylko, że czasem w mroku widzę jakiś ruch, lecz mogło to być złudzenie.

Panowały zupełna cisza i martwota. Tylko niewielkie, zielonkawe ptaszki skakały po kamieniach podwórza.

Świątynia była stara. Stara i do niedawna być może porzucona. Warstwa wapna odpadała od murowanych ścian, liszaje znaczyły wyblakłe freski, w niektórych korytarzach poniewierały się jakieś stare graty i śmieci. Jak to się stało, że podupadły kult Pramatki nagle podźwignął się na nowo? Jak doszło do tego, że go zlekceważyliśmy? Mieliśmy Wiedzących, najpotężniejszą na świecie armię, szpiegów i strategów. Wystarczyła szalona prorokini, pół roku suszy i jedna noc. Jedna noc, w którą wszystko runęło. Bogate, tętniące życiem imperium zmieniło się w pobojowisko. Z całego Tygrysiego Imperium zostaliśmy tylko ja i Brus. I może jeszcze garść niedobitków błąkających się po lasach.