Выбрать главу

Oraz szlachetni szaleńcy, tacy jak Lemiesz, syn Szkutnika.

Złapałem się na tym, że rozpamiętuję. Marnuję energię życiową na próżne, bolesne rozważania, które zmęczą mnie i osłabią, a nie zmienią niczego na lepsze. Miałem dach nad głową. Bolały mnie jedynie nogi oraz żebra w miejscu, gdzie trafił kopniak Brusa. Ugasiłem pragnienie, a z powodu ciągłego strachu nie czułem głodu. Na razie mnie nie zdemaskowano. Byłem zbiegiem. Nic więcej. I powinny interesować mnie tylko sprawy zbiega. Rozterki właściwe dla cesarzy powinienem zostawić cesarzom. Czułem piekielne zmęczenie, więc powinienem spać. Zbierać siły. Będą mi potrzebne jutro.

Spałem krótko i czujnie, więc poderwałem się natychmiast, kiedy doszedł mnie odgłos kroków. Zbliżały się dwie osoby. Jedna w drewnianych chodakach, druga w miękkich filcowych butach na rzemiennej, plecionej podeszwie.

Gdy otworzyłem oczy, Brus miał już maskę na twarzy, poza tym siedział tak samo nieruchomo jak przedtem.

Ogolony na łyso stary mężczyzna w chodakach ukląkł przed naszą jamą i pochylił głowę. Miał na sobie burą szatę podobną do worka oraz sięgające kolan postrzępione spodnie. Obok niego ktoś stał, lecz widziałem tylko drobne stopy w sandałach, może kobiety lub dziecka, i skraj czerwonej szaty.

— Przyniosłem strawę i wodę, oświecona istoto... mądrości Matki...

Postawił na ziemi drewnianą tacę podobną do pudełka, wczołgał się do celi i zastawił niski stolik malowanymi pudełkami i czarkami.

Spojrzałem na stół. Miska gotowanych warzyw, pieczone pierożki katmul, parę placków chleba, kostki fasolowego sera, drewniane szczypce do jedzenia.

Brus podniósł miskę z parującym warzywnym hyszmyszem i podsunął do srebrnych nozdrzy swojej maski.

— Nie spożywa się ciał dzieci ziemi. — Jego głos zabrzęczał odrazą. — Tylko Pramatka może je pożreć. W tej potrawie wyczuwa się obecność ciała ryb oraz przyprawy. Grzeszne przyprawy, które osłabiają ciało i ducha, są też grzechem dla zdrowia. Ta żywność jest nieczysta i winna być zabrana. Chleb, ser i woda wystarczą dla pokrzepienia ciała, duch zaś należy do Matki.

Odstawił miskę, po czym nerwowo wyjął chustkę i zaczął wycierać palce, które owiała para.

Drugi przybysz w szacie, ten, którego stopy widziałem, nagle kopnął klęczącego posługacza w bok. Usłyszałem głuchy łomot i stłumione stęknięcie.

— Księżycowy koźle! Pomyliłeś miski, cuchnący capie! Zhańbiłeś świątynię!

Przybysz padł na kolana z pięściami na bruku dziedzińca obok wijącego się z bólu starca i schylił wygoloną gładko głowę o drobnej czaszce. Jedno ramię miał nagie, a na czole namalowany czerwienią znak: rozdwojona linia, kończąca się bliźniaczymi spiralami. Uniósł twarz. Zobaczyłem oczy, wykrój ust oraz brwi i uznałem, że najprawdopodobniej to dziewczyna. Adeptka. W jej rysach było coś niepokojąco znajomego, lecz nie wiedziałem, co.

— Niewybaczalne! Zdarzyło się coś haniebnego! — wołała. — Słudzy wojny mogą czasem dostawać żywe ciało w potrawach, dozwala to przykazanie prorokini. Ten knur pomylił miski i obelżywie przyniósł nieczyste potrawy przeznaczone dla księżycowych psów. Spotka go surowa kara, niech wszystko stanie się jednym!

— Chleb, ser i woda — powtórzył Brus. — Reszta winna być zabrana.

Zostaliśmy sami, nadal nie mówiąc ani słowa. Zapamiętałem lekcję, której udzielił mi, kiedy próbowałem napić się wody, więc nawet nie drgnąłem.

Brus odmówił krótką modlitwę dziękczynną, po czym powtórzył to wszystko, co robił przedtem z wodą. Dotknął warg kawałkiem chleba, po dłuższym czasie przeżuł mały kawałek i wypluł go na dłoń, potem, odczekawszy znowu, urwał kęs, który zdecydował się zjeść. Uznałem, że w ten sposób sprawdza, czy jedzenie nie jest zatrute. Może i było to roztropne, ale uznałem, że przesadza. Podobnie jak odesłanie duszonych warzyw i pierożków. Skoro już nas poczęstowali, chętnie zjadłbym coś, co nie byłoby jedynie chlebem i wodą.

Patrzyłem, jak je niespiesznie, po czym wykłada resztki na tacę i pcha ją po posadzce w moim kierunku. Zjadłem suchy chleb, kwaśnawy fasolowy ser o ostrym, nieprzyjemnym zapachu i wypiłem kubek wody. Nadal nie czułem głodu i miałem nadzieję, że już nic więcej się nie wydarzy. Że pozwolą nam siedzieć do rana i wypuszczą w dalszą drogę.

Nie czekałem jednak długo, kiedy usłyszałem znów szuranie nóg po kamieniach i ktoś nadszedł. Ten sam kapłan, który przeprowadził nas przez bramę. Wyglądało na to, że nie umieją tu znaleźć sobie żadnego zajęcia.

Istota o malowanej twarzy przyklękła w niskim wejściu, wypełniając je całkowicie.

— Wkrótce Matka połknie słońce — oznajmiła. — Rogi rozbrzmią Chórem Ciemności. Nadejdzie czas wieczornego ofiarowania. Jest w dobrym obyczaju, by poprowadziła je osoba kapłańska, której z pokorą ofiarowano gościnę. To będzie zaszczyt dla Wieży.

Zdrętwiałem.

Brus mógł znać kilka przypadkowych modlitw, ale skąd miałby wiedzieć, jak poprowadzić obrzędy? Zrozumiałem, że teraz nie mamy już szans. Podchodząc tak blisko siedziby Podziemnej Matki, przyciągnęliśmy jej uwagę. Nie mogło nam się udać. Nie tuż pod jej nosem.

— Wędrujący nie ma zwykle dość czystego ducha, by zejść w święte sanktuarium — oznajmił Brus surowym, zrzędliwym głosem.

— Kto rozpozna grzech nawet w misce, bywa dosyć czysty, by sprostać spotkaniu z bóstwem — odparł kapłan chłodno, a mnie tym razem zdało się, że to chyba jednak mężczyzna. — Kiedy rozlega się wołanie Matki, nie wolno pozwolić, by naleganie trwało zbyt długo.

Brus podniósł się powoli, jakby na plecach miał kosz pełen kamieni.

— Agyren, nie odchodź nigdzie — powiedział w normalnej mowie. — Pilnuj Słowa.

Zrozumiałem, że muszę uciekać. Tylko jak? Przez labirynt u stóp wieży, przez zamkniętą bramę? A jaki sposób potem przebyć most? Mając jedynie szatę adepta? Nasze kosze z ubraniami i żywnością, nasze kije szpiega i wszystko leży na wozie. Miałbym zostawić Brusa na pastwę świątyni?

— Miejsce adepta jest przy jego mistrzu — oznajmił kapłan. — Czy należy wyznaczyć innego? Jak inaczej dokonano by ofiary?

Sprawa była więc skończona. Musieliśmy znów wejść w labirynt nachylonych ścian i ruszyć plątaniną korytarzy w nieznane.

Tym razem jednak poszliśmy inną drogą, bo szybko znaleźliśmy się na zewnętrznym dziedzińcu otaczającym kręgiem wieżę i labirynty. A tu nagle kłębił się tłum. Kobiety w kastowych, powłóczystych sukniach, stłoczone w rozwrzeszczaną gromadę. Jedne na coś czekały, inne najwyraźniej domagały się czegoś. Niektóre siedziały pod ścianami, skulone, czasem z opuszczonymi głowami wspartymi na ramionach. Jedne wyglądały na podekscytowane, inne na zrezygnowane.

Sądziłem, że wnętrze jest opuszczone i niemal bezludne. Przywykłem do pustych, wijących się korytarzy zamieszkanych tylko przez cienie i echa. Wydawało mi się, że zgiełk został na placu, za wrotami wieży.

Przechodziliśmy przez tłum, ale tu nikt nie padał przed nami na kolana. Kobiety wyciągały ręce i albo głaskały nasze szaty, albo kurczowo zaciskały na nich palce. Czegoś od nas chciały, lecz w zgiełku nie było słychać, czego.

— Nazywa się Ałtaj Kyrdygał! Musimy dotrzeć w góry, do naszej rodziny! Jesteśmy z Ahardym! Oddajcie mi męża! On nic nie zrobił! Ałtaj Kyrdygał!