— Wpuście nas do archimatrony! Chcemy mówić z Matką!
— Oddajcie mi syna! Tugałaj Merrek! On jest dobry! To posłuszny chłopiec! Pozwólcie mi z nim pomówić! On jest chory! Nie może nosić kamieni!
— Matko! Błogosławieństwo dla chorej! Prowadźcie do archimatrony.
Prowadząca nas istota szła przez tłum milcząco i niepowstrzymanie, roztrącając wyciągnięte zewsząd ręce, a my brnęliśmy za nią.
Kobiety zostały z tyłu, przeszliśmy przez okrągłą bramę, trafiając na kolejny wąski dziedziniec otaczający wieżę pierścieniem. Pomyślałem, że należy zabić tego kapłana i uciekać. Najlepiej zaraz. Im dalej i głębiej wchodzimy, tym trudniej będzie się wydostać. Brus jednak szedł obok niego zupełnie spokojnie. Nie wiedziałem, co zamierza, ale musiałem mu zaufać.
Na drugim dziedzińcu też trafiliśmy na ludzi. Siedzieli pod nachylonym murem, na kamiennym chodniku otaczającym placyk z rozbitą, wyschłą sadzawką.
Wszyscy w turkusowych i karminowych szatach Afraimów i Arazymów, z kapturami na głowach. Mimo wytwornych, kosztownych szat wyglądali na zmęczonych i zmiętych, jakby siedzieli tu już wiele godzin. Na nasz widok podnieśli się z ocembrowania sadzawki oraz kamiennych ław pod ścianami, po czym opadli na kolana, opierając pięści o bruk. Nasz przewodnik maszerował energicznym krokiem i najwyraźniej nie miał zamiaru przystawać. Po prostu skracaliśmy drogę przez ten placyk. Klęczący jednak nawet nie drgnęli. Nie podnieśli się z klęczek, przegradzając nam drogę barykadą wygiętych, obleczonych w lśniący, turkusowy lub karminowy jedwab pleców. Kapłan zatrzymał się i sapnął przez maskę z wściekłością.
— Wydarza się impertynencja! — warknął. — Przejście!
Jeden z mężczyzn uniósł się powoli. Był potężny i zwalisty, miał szeroką, amitrajską twarz, teraz czerwoną i zlaną potem, oraz lśniące błękitem, nieprzeniknione oczy. Policzki przecinały mu ukośne pasy afraimskiego tatuażu.
— Jestem Fardih anh Sabałaj z rodu Czyndegaja, z plemienia Afrai. Czekamy tu pokornie już drugi dzień bez wody i strawy, przysłani przez rozkaz naszych świętych kobiet. Ród Czyndegaj przez dziesięć razy po dziesięć pokoleń chronił pola świątyni Pramatki, od rzeki aż do spalonych wzgórz. Matki rodu stojącego obok Meraduka anh Urgatala z rodu Tagałaj otaczały opieką stada Pramatki pięć razy po tysiącu kowiec. Mamy pieczęcie. Mamy żelazne znaki. Przeklęta cudzoziemska dynastia upadła i płody Matki wracają w jej władanie, aż wszystko stanie się jednym. Czekamy drugi dzień, ale szlachetna archimatrona nie ma dla nas czasu. Zwierzęta padają na placach. Słudzy wojny nie umieją o nie dbać. Kowce łamią nogi w tłoku. Zwierzęta konają z pragnienia! Durra leży w stertach i ściąga szczury oraz robactwo. Błagamy cię, oświecona istoto, przekaż nasze pokorne prośby archimatronie. Niech przyśle nam słowo prawdy. Pozwól nam zaprowadzić dobra świątyni do naszych pastwisk i spichrzy, nim wszystko się zmarnuje.
— Hara! Milczeć! — wrzasnął kapłan. — Za chwilę Pramatka połknie słońce. Podziemne Łono jest głodne! Jeśli przejście nie zostanie uczynione natychmiast, to wasza krew nakarmi boginię! I będzie tak, by wszystko stało się jednym, jeśli padnie choć jeszcze słowo zwątpienia!
— Jesteśmy posłuszni — wyszeptał Afraim i zszedł nam z drogi, chyląc głowę.
Poszliśmy więc dalej, wyszliśmy na główny korytarz, gdzie otwierały się przed nami i zamykały Bramy Tajemnic, rozsuwając się we wrzecionowatych portalach. Coraz dalej i dalej. A ja czułem, jak za każdym razem, gdy zamykają się za nami kute odrzwia, gaśnie we mnie nadzieją. Im dalej szliśmy, tym robiło się ciemniej. W korytarzu snuł się dym, wdychałem zapach wonnych ziół i olejków, a gdzieś pod spodem przerażający, ostry odór padliny. Za trzecią bramą nie było już nachylonych ścian i ciemniejącego nieba nad głową, tylko tunel.
Oświetlony migotliwymi lampami, których blask pełgał po kamiennych ciałach wijących się w ekstatycznym tańcu żeńskich demonów. Lśnił na upiornie wybałuszonych oczach zdobionych białą, perłową muszlą, na krwawych zębach jak haki, wezbranych piersiach i nagich udach. Wyglądało to, jakby pełzały po nich ogniste węże.
Kolejna brama zamknęła się za nami, słyszałem ponure, niskie buczenie, jak gdyby w mroku zawodziły tysiące morskich stworów. Dźwięk przelewał się i wprawiał mój brzuch w drżenie. Smród stał się jeszcze wyraźniejszy.
Rozsunięto ostatnie wrota. Żelazne, zachodzące na siebie zębami, niczym pionowa paszcza. Dźwięk spadał zewsząd, przytłaczał i podnosił mi włosy na karku. Czułem, że wilgotnieją mi dłonie, a nogi wypełnia płynny ołów.
„Życie nie ma znaczenia. Jest tylko mgnieniem — pomyślałem. — Przyszedłem znikąd i wędruję w nieznane. Jest tylko Droga Pod Górę, gdzie czeka mnie spotkanie ze Stworzycielem. Droga Pod Górę jest trudna, bo szlak jest kamienisty. Jest tylko łza i kamień. Gdzie wszyscy odchodzą, tam i ja pójdę, bowiem tam na mnie czekają. Po to idę, by dojść. Droga nie jest ważna. Droga jest mgnieniem".
Odmówiłem modlitwę za zmarłych, niczym żołnierz przed bitwą. Od tej chwili powinienem uważać się za nieżywego, ale niewiele to pomogło.
Rzemień uczył, by koncentrować się na oddechu. Pilnować, by powietrze przechodziło przez ciało. Że strach rodzi się z myśli. Tymczasem ważne jest to, co się widzi, a nie to, co może się zobaczyć. To, co się wydarza, a nie to, co się wydarzyć może. Koncentrować się na oddechu i gasić myśli, w których kiełkuje przerażenie. Są tylko serce, mięśnie i płuca.
Wnętrze wieży było wielkie, mroczne i okrągłe, jak misa odwrócona dnem do góry, lecz zwieńczone szpicem. Pięła się ku niebu, więc staliśmy niczym we wnętrzu wielkiego pieca. Spojrzałem tam — zobaczyłem u góry niewielki krąg szarzejącego nieba i zaraz zgasiłem myśl, że oto widzę je może ostatni raz.
Sala przypominała mroczną jaskinię, oświetloną tylko jednym snopem światła padającego przez koliste okno w ścianie wieży, który przecinał ją niczym lanca i padał na niewyraźny posąg z czarnego kamienia na dnie. Okrągła galeria, na którą wyszliśmy, była największa, ale i nad nami i pod nami widziałem kolejne. Przelewający się lament wznosił się i opadał, i wypełniał pomieszczenie jak gęsty płyn. Wydawało mi się, że za chwilę zaczną mi krwawić oczy i uszy. To było jak ryk słonia albo brzęczenie olbrzymich niby woły pszczół w pustym pniu. Spotykałem już w życiu rzeczy, które, by pojąć, trzeba doświadczyć samemu, nie można jednak opowiedzieć o nich słowami. Wiedziałem, że tego dźwięku nie zapomnę nigdy.
Z ciemnego dna pieczary wiało wilgotnym, piwnicznym chłodem i lekko trupim odorem. Tego smrodu też nie da się z niczym pomylić, mimo że nie był bardzo mocny.
Słup światła robił się coraz bardziej czerwony. Otwór wyraźnie wykonano tak, by chwytał światło zachodu i kierował je prosto na posąg. Chyba była to wielka sylweta siedzącej kobiety, ale nie widziałem dokładnie. Poblask malował na niej tylko krwawe błyski.
Nie mogliśmy uciekać drogą, którą przyszliśmy, bo zamykano za nami Bramy Tajemnic. Trzeba więc będzie kluczyć w tajemniczych korytarzach, po ciemku i na oślep. Pędzić przed siebie, starając się powalić każdego, kto stanie na drodze. Za chwilę zacznie się jakiś rytuał. Rytuał, w którym mamy brać udział, nie wiedząc, co robić. Co gorsza, mogły to być rzeczy, których żaden człowiek nie powinien uczynić. Mamy nakarmić krwią posąg? Do czego jeszcze mogę się posunąć, by przeżyć i wypełnić ostatni rozkaz mojego ojca?
Snop światła poczerwieniał i zgasł, a wtedy zapadła nagle cisza.
I mrok.
A potem zapłonęły kręgi lamp na galeriach. Zobaczyłem, jak w mroku mrowią się sylwetki w luźnych szatach z kapturami, ledwo widoczne w ciemności.