Выбрать главу

Widziałem je na galeriach i tam w dole, na dnie jaskini.

Piekielne buczenie rozbrzmiało znowu, ale już ciszej i jeszcze niżej. Wydawało mi się, że jest i tęskne, i złowrogie. Mroczna, drżąca pieśń bez słów, napełniająca mnie smutkiem i rezygnacją. Zupełnie jakby zatruwała duszę.

Na dnie jaskini zapłonęła oliwa w trzech wielkich misach, w każdej można by bez trudu usmażyć całego barana.

Posąg był ogromny i dopiero teraz zobaczyłem go dokładnie. Nigdy wcześniej nie widziałem wizerunku Podziemnej Matki. Widywałem tylko jej wcielenie zwane Panią Żniw. Może zresztą jej córkę. Ale Podziemna nie wyglądała na potwora. Olbrzymia, kucająca kobieta, ołagodnej, uśmiechniętej twarzy, o włosach z kwiatów, gałęzi i owoców. Między jej nogami drzemał podziemny mrok. W wyciągniętych rękach trzymała dzban i kolby durry, jakby chciała je ofiarować swoim dzieciom. Ta, od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Pani Urodzaju. Żywicielka i Matka.

Trąby, jeśli były to trąby, umilkły. Zapadła cisza.

A potem zobaczyłem światełka. Dwa rzędy chybotliwych płomyków w dłoniach zakapturzonych postaci, które wytoczyły się na dno jaskini z ukrytych drzwi i okrążyły posąg półkolem.

Usłyszałem pieśń. Łagodną, tkliwą pieśń o ukojeniu w ramionach matki. O sprawiedliwym sercu szafarki dbającej o swoje dzieci. Pieśń śpiewaną wysokimi głosami, tak piękną, że poczułem, iż pieką mnie oczy. Łagodne głosy dziewcząt lub dzieci ścisnęły mi gardło. Poczułem się zmęczony, samotny i zaszczuty. Zapragnąłem ukojenia i spokoju, takiego, o jakim śpiewano. Zatęskniłem do innego świata, w którym nie trzeba o nic walczyć, w którym nikt nikomu niczego nie wydziera, ale wszystko otrzymuje się ze sprawiedliwych rąk matki. Ciepło i łagodnie, niczym w moim dzieciństwie, które spędziłem w Domu Cynobru, gdzie nie istnieją wojna, krew i pył.

Prowadzący nas kapłan potrząsnął ramieniem Brusa.

— Czas — powiedział.

Ruszyłem niechętnie. Za nic nie chciałem przestać słuchać.

Krąg śpiewających pochylił się równocześnie, kładąc kaganki u swoich stóp, a potem jednym gestem cofnął się, odpinając płaszcze, które spłynęły delikatnie na ziemię. Zobaczyłem drobne sylwetki, piersi i bezwłose łona. Zobaczyłem delikatny rysunek spiral i kręgów na ich ciałach i pochyliłem się przez kamienną balustradę. Trwało to tylko chwilę.

— Czas! — warknął kapłan jeszcze raz i szarpnął mnie za rękaw.

Poprowadził nas na dół krętymi kamiennymi schodami, w niszach pełgały światła lamp. Nie bałem się już. Pomyślałem, że schodzimy na dno pieczary, tam, gdzie stoją dziewczęta i skąd wciąż dobiegała słodka pieśń. Byłem prawie półprzytomny i nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że jakoś sobie poradzimy.

Pomieszczenie, w którym w końcu się znaleźliśmy, od pieczary oddzielał tylko rząd kolumn rzeźbionych w bardzo misterne, roślinne wzory. Dziewczęta wydały z siebie śpiewny okrzyk, wznosząc ramiona, po czym obróciły się wokół.

Osłupiałem.

Wydawało mi się, że wzrok płata mi figle, że wśród migotliwego światła, wonnego dymu i plam cienia dostrzegam u niektórych tancerek męskość. Niewielką, bezwłosą i dziwną, ale nad nią piersi, też podskakujące w rytm kroków.

— Pośpiech! — warknął kapłan.

Kolumny i ściany pokrywały wzory. Kwiaty, gałęzie i owoce zwinięte w delikatne sploty. Tylko że nie wyczarowało ich dłuto kamieniarza.

To były kości.

Czaszki, żebra, żuchwy, kręgi i piszczele poukładane tak, że trudno było je rozpoznać. Widziało się misterne liście, kielichy, łodygi i owoce. Do czasu gdy rozpoznałem pierwszą czaszkę. Potem zacząłem je dostrzegać.

Wszędzie wokół.

Pieśń płynęła nadal. Kojąca i piękna.

Brus i kapłan stali nad kamiennym stołem, na którym leżały rzędem zakrzywione, bazaltowe noże. Gładkie i lśniące niczym szpony jakiegoś ogromnego stwora, o rzeźbionych kościanych rękojeściach.

— Jeszcze szybka łaska — mruknął kapłan, jakby o czymś sobie przypomniał. — Będzie potrzebna, bo nie uda się skończyć do nocy.

Położył na stole nadziak. Broń podobną do młota na długim trzonku, ale z kolcem zamiast głowicy. Kolec wyrzeźbiono z takiego samego bazaltu jak noże. Ostrego, twardego i lśniącego niczym czarne szkło.

Zgrzyt łańcuchów i żelaza usłyszałem pomimo tańczącej wciąż w powietrzu pieśni.

Uniosła się kuta z grubych prętów krata zamykająca otwór w ścianie obok naszej niszy.

Zobaczyłem ich.

Nagich mężczyzn, stłoczonych jeden przy drugim, o ogolonych pospiesznie i brutalnie głowach, tak samo jak u mnie i Brusa. Stali długim szeregiem, ściśnięci między ścianami i mogli iść tylko przed siebie, następny przytulony do pleców poprzedniego, a za kratą wąskim przejściem pomiędzy dwoma kamiennymi murami prowadzącymi na środek jaskini.

Widziałem, jak dygocą, ktoś mamrotał coś monotonnie, ktoś płakał, ktoś dyszał głośno i spazmatycznie. Sami mężczyźni, tylko jedna czy dwie kobiety między nimi. Zbici jak bawoły w zagrodzie, o wielkich, szeroko otwartych oczach. Starzy, młodzi, niektórzy młodsi ode mnie.

Usłyszałem cichy, dziecięcy głos, który zawodził cichutko:

— Nie... Jeszcze nie... Jeszcze chwileczkę... Proszę... Małą chwileczkę... — I zmieniłem się w lód.

Spojrzałem na Brusa, ale zobaczyłem tylko własne odbicie w lustrzanej masce.

Po prostu stał nieruchomo i nawet nie drgnął.

Spojrzałem na jego dłoń, która wysunęła się z rękawa. Chciałem się upewnić, czy będzie brudna i żylasta, czy też wiotka i malowana w spirale.

Byli podobnego wzrostu. Czy się nie pomylę?

Spojrzałem na żelazny, kręcony pręt z osadzonym na końcu bazaltowym kłem. Czy zdążę go chwycić?

„Szybka łaska".

Za chwilę będzie ci dana.

Brus nadal stał nieruchomo. Czy zamierzał przez to brnąć w nadziei, że domyśli się, co robić? A potem szlachtować tych nieszczęśników, byle tylko wyprowadzić swojego podopiecznego z opresji?

Nie chciałem umierać, ale nie chciałem też przeżyć za taką cenę.

Wybacz, ojcze, zawiodłem. Wiem, że zrozumiesz.

— Czas! — szczeknął kapłan blaszanym głosem. — Oczekiwanie jest niestosowne! Należy się obnażyć! Ciemiężyciele zaraz zostaną wprowadzeni. Czas na gniew Matki! Czas wyrównać krzywdy świata!

Tak.

Czas na gniew.

Czas.

Zaczerpnąłem powietrza i tak jak uczył mój Mistrz Wojny, rozpaliłem wewnętrzny ogień pośrodku mojego ciała. Wrzuciłem tam całe zmęczenie, strach, gniew i krzywdę, zupełnie jakbym dokładał do pieca. A potem pozwoliłem, by ten ogień wypełnił mi żyły.

— Są ważniejsze sprawy! — rozległ się nagle głos. Potężny, kobiecy głos. Spojrzałem na drzwi i ujrzałem sylwetkę odzianą w płaszcz z kapturem. — To zwykłe ofiarowanie. Niech zajmą się tym ci, którzy powinni to robić. Ci, którzy wędrują, wiodąc Słowo, powinni mówić.

Kapłan opadł powoli na kolana i oparł pięści o podłogę.

— Archimatrono, hafram akydył. Powiedziałaś prawdę — rzekł.

Brus również złożył pokłon. Ukląkłem, jakbym łamał stal, która zastygła mi w stawach, oparłem pięści o kamienne płyty i dotknąłem czołem podłogi.

Ogień w moich żyłach nadal huczał. Płonął w głowie i podsuwał mi obrazy. Krótkie, płonące, jak uderzenie pioruna. Skok, obłożona kością rękojeść nadziaka w dłoni, krótkie warknięcie żelaza, prosto w łysy, malowany czerep, skok na stół, nóż w drugą dłoń. I zaraz sus na schody, cios żelazem pod kolana, a wtedy nóż na gardło.