Выбрать главу

Na żyłę ducha, która drga z boku szyi. Obsydianowy pazur, ostry jak odłamek szkła i twardy niczym diament. A potem — kto nas zatrzyma, jeśli poprowadzimy przed sobą archimatronę z ostrzem na gardle?

Piorun błysnął i zgasł, a ja nie zrobiłem nic z tego, co mi podsuwał.

Kiedy szliśmy kamiennymi schodami w blasku kaganka, później przez kręte korytarze oplatające wieżę, nadal dobiegała mnie słodka pieśń o ukojeniu. Wkrótce przestałem ją słyszeć, gdy dobiegł mnie pierwszy przeraźliwy krzyk. Stłumiony, dudniący gdzieś za murami wewnątrz cielska wieży.

Wyszliśmy na zewnątrz w pierwszy zmierzch. Na sinym niebie wieża dźgała chmury kolczastymi, podobnymi do rogów blankami, a wokół szczytu miotały się kruki, jak strzępy sadzy z płonących zwojów.

Rozdział 3

Wróżka i smoki

Lepiej być żywym niż umarłym,

zawsze sobie krowę żywy zdobędzie;

ognisko, widziałem, żarzyło się u bogacza

— a on leżał umarły pod drzwiami.

Kulawy konno jedzie, bezręki bydło pasie,

głuchy może być dzielny w boju;

ślepy lepszy jest niż spalony,

z trupa nie ma pożytku.

Runathdttr Othins — Pieśń Odyna o runach

Skóra Deirdre jest gładka jak pergamin. Blada, niemal biała, typowa dla kobiet z ludu przez wieki mieszkającego pod pochmurnym niebem, chłostanego wiecznym deszczem i wilgotnym, morskim wiatrem. U kobiet, których włosy są naturalnie rude, migocące niczym polerowane miedziane druty, takie jak u Deirdre, pigmentacja jest odmienna niż u pozostałych. Stąd ta alabastrowa, przezroczysta skóra. Powinna jeszcze być piegowata, ale od czego mamy inżynierię genetyczną. Dlatego Deirdre Mulligan nie ma za wiele piegów, skaz ani pryszczy. Badam jej ciało delikatnie, sunąc wargami przez wzgórza i doliny. Deirdre jest taka, jak jej wyspa. Gładkie równiny, łagodne pagórki. Żadnych górskich łańcuchów, niewiele lasów. Na marmurowym, zalanym światłem świecy ciele nie ma nic, co mogłoby zepsuć jego geografię. Tylko miękkie wzgórza i doliny. Pod cienką, przezroczystą skórą drgają małe, twarde mięśnie, kiedy porusza się w moich ramionach. Mam jej twarz tuż pod swoją, patrzę w zmrużone, migdałowe oczy, zielone jak Irlandia. Pięknie wykrojone, kapryśne usta poruszają się tuż przy moich wargach. Słyszę westchnienia. Czuję drobne palce błądzące po moich plecach i barkach.

— Obudź się, Śpiący Na Drzewie — jęczy Deirdre. — Już czas.

Spoglądam na nią w przerażeniu, prosto w ptasie oczy, złote, z okrągłą jak otwór lufy źrenicą. Na połyskliwie czarne pióra i sterczący w niebo otwarty dziób, niczym ostrza sekatora. Pióra kończą się na szyi, dalej rozciąga się gładkie ciało, blade i alabastrowe, irlandzkie ciało Deirdre.

— Obudź się! — kracze Deirdre. Krzyczę.

Krzyczę z twarzą wtuloną w gorący popiół, pod potokami lodowatej wody. Krzyczę, leżąc nagi wśród kamieni i skał, słysząc huk płomieni. Dławię się krzykiem i szlochem jak noworodek. Krzyczę, krztusząc się pierwszymi haustami pachnącego ozonem powietrza. Narodzony z drzewa i pioruna. Jestem samym bólem. Bólem istnienia. A potem jest tylko deszcz, syk gasnących płomieni, ból i noc.

Budzi mnie zimno. I dreszcze.

I świadomość tego, że żyję. A kiedy się żyje, nie można trwać w bezruchu i bezmyślnej ciemności. Życie oznacza ruch. Działanie. Czuję całym ciałem kamienie i mokry mech, na którym leżę. Jest mi niewygodnie. To znaczy, że żyję.

Budziłem się w ten sposób już parę razy w życiu. Najczęściej wśród szpitalnej bieli. Zdziwiony własnym istnieniem, słaby i obolały.

Ale nigdy jeszcze w taki sposób.

Zbieram się w sobie, niezgrabnie i ciężko, jak Golem ze zbrojonego betonu. Szczękają mi zęby, lodowaty dygot przenika do szpiku kości. Leżę w cudacznej pozycji, z powykręcanymi kończynami — szmaciany pajacyk. Widywałem ludzi leżących w takich pozach. Ofiary eksplozji. Zmiecionych przez falę uderzeniową, wtłoczonych w to, co znalazło się na ich drodze, bezkształtnych niczym zmięte ubrania. Ja jednak chyba jestem cały.

Kilkanaście metrów dalej pośrodku polany płonie ogień. Resztki mojego własnego pnia żarzą się i strzelają syczącymi pod kroplami deszczu płomykami. Dobra. Ogień to ogień. Przy ogniu można się ogrzać. Ogień jest dobry. Należy zacząć od ciepła. Inaczej cały ten kretyński cud elektrycznego wskrzeszenia zostanie zmarnowany przez prosty przypadek hipotermii.

Moje myśli pierzchają we wszystkie strony jak ławica przerażonych rybek.

Dopiero kiedy kucam przy żarze wypalonego pnia i wyciągam dłonie do ciepła, zaczynam zbierać myśli.

To ja.

Żyję.

Albo to kolejny majak do kompletu z Hvarem, pustynią, warsztatem wujka Atilaainena i kruczogłową Deirdre.

Siedzę z wyciągniętymi do żaru rękami, niczym neandertalczyk, pozwalając, żeby ciepło przepływało mi przez ramiona, ogarniało klatkę piersiową i wlewało się w nogi.

Moja skóra paruje jak w saunie, rozpierzchnięte myśli powoli i nieśmiało wracają jedna po drugiej, zaczynają znowu tworzyć ławicę.

To ja. „Posłusznie melduję, że znowuż jestem".

Ubranie rozerwało. Wszystko, co miałem na sobie, nawet buty. Pas, kaftan, koszulę. Drzewo pojawiło się od środka. Drzewo, które było mną. Dlaczego zatem siedzę przed ogniem, który trawi resztki pnia? Byłem drzewem, czy drzewo było mną? Co się pali przed moimi dłońmi? Oto pytania, które wyczerpują listę retorycznych dylematów na dzisiejszy poranek. Rzeczywiście jestem jak człowiek pierwotny. Nagi i oszołomiony. Nie mam dosłownie nic, nawet ten ogień nie należy do mnie. Myślę o sprzęcie, który został w domu Grunaldiego. O Jadranie. Ale też o odzieży, maczecie, kocach, mnóstwie przedmiotów, które zostawiłem. To nie tak daleko. Muszę dotrzeć do Grunaldiego. To najwyżej trzy dni marszu. Tyle tylko, że marszu w butach. Przez dolinę zamkniętą gródkiem, który podpaliłem, pełnym rozwścieczonych Węży. Potem po skalnej ścianie, na której wisi lub nie moja lina. Wszystko na golasa.

Niedobrze.

Wciąż dygocąc, wstaję niepewnie na nogi i obchodzę pogorzelisko, szukając resztek dobytku. Jakiś sukinsyn świsnął mi miecz. Mój shinobi ken Nordland Aeronautics. Tego pamiętam. Czy byli też inni?

Strata miecza boli mnie tak, jakby wraz z nim zniknęło moje szczęście, jakby zabrali kogoś mi bliskiego. Pochodził z Ziemi. Z domu. Nie zliczę, ile razy uratował mi życie. Nie chce mi się szacować, jakie miałbym bez niego szanse dotrwać do tego paskudnego, mglistego poranka.

Aktywuję cyfrala. Ot tak, żeby pomóc sobie w poszukiwaniach i żeby poczuć się raźniej.

Aktywuję cyfrala.

I nic się nie dzieje. Kręci mi się tylko w głowie. I czuję, że w środku po raz pierwszy od bardzo dawna rodzi mi się strach. Upiorny, mdlący strach, o którym zdążyłem już zapomnieć.

Wrażenie jest takie, że aż siadam na ziemi i zwijam się na chwilę w kłębek. Próbuję uspokoić się i jeszcze raz aktywować swój pokładowy komputer, ale on milczy. Mój pasożytniczy anioł stróż milczy.

Miecz to tylko narzędzie. Bez cyfrala dopiero mam przerąbane.

Mniejsza o tryb bojowy, bez którego mam szanse, statystycznie rzecz biorąc, wyjść z życiem z trzech, może czterech potyczek. Ale jak wygląda moja odporność, pamięć, gdzie podziała się wiedza ze szkolenia?

Rozpacz i poczucie bezsilności pozwalają mi leżeć bezwładnie na mchu, zwiniętemu w kłębek, trwa to może ze dwadzieścia minut. Potem czuję, że uwierają mnie kamienie, mokry mech jest niewygodny, żrą mnie mrówki.