Выбрать главу

Przeciwnik kończy swój taniec z ostrzem wystawionym poziomo, opartym o grzbiet drugiej dłoni. Odwraca tę dłoń i kiwa zachęcająco na leżącego.

„No chodź".

Uciekinier owija się wokół Pnia jak wąż, pełznie wśród mchu i zeschłych paproci, szperając dłońmi niczym ślepiec. Cokolwiek. Choćby kamień.

Ogromny woj prostuje się powoli, wzdycha i kręci głową z dezaprobatą. Rozkłada na chwilę bezradnie ręce i rzuca swój miecz stojącym z tyłu, po czym klaszcze dwukrotnie, jakby chciał obudzić przeciwnika i znowu zaprasza go gestem, tym razem pustych dłoni.

„No chodź, nie ma już miecza".

Ale nie ma też efektu. Chudy młodzieniec nie ma ochoty rzucać się z gołymi pięściami na stukilową górę żylastych mięśni. Adrenalina napełniła jego nogi ołowiem, straszne, śmiertelne zmęczenie zatapia płuca niczym beton.

Olbrzym opuszcza ręce zrezygnowany i rusza długimi krokami, żeby chwycić chłopaka za kark i wywlec spomiędzy krzaków jak kocię. To się robi niesmaczne.

Wielka dłoń sięga i łapie za kołnierz czarnej kurty akurat w chwili, kiedy szperające rozpaczliwie palce trafiają wśród mchu, liści i zeschłej górskiej trawy na podłużny kształt. Spłaszczony walec owinięty doskonale przylegającą do dłoni plecionką z taśmy.

Rękojeść uniwersalnego miecza zwiadowcy. Shinobi ken firmy Nordland Aeronautics.

Chłopak szarpnięty potężnie za plecy wylatuje w górę, postawiony jednym ruchem na mdlejące nogi. Wtem rozlega się wężowy syk monomolekularnego ostrza. A potem powietrze tnie błysk i w zimnym, jesiennym powietrzu rozlega się chrzęst rozrąbanego mięsa.

Olbrzym puszcza przeciwnika i odwraca się powoli do swoich oniemiałych, siedzących na kamieniach towarzyszy, pokazując białą, kredową, nieruchomą twarz, po czym nagle prycha potężnie fontanną rozpylonej krwi. Jego pierś rozwiera się wzdłuż cieniutkiej, ukośnej linii, ukazując rozdziawione, czarno-czerwone wnętrze.

Mężczyzna robi ślepy, koślawy krok nie wiadomo dokąd i wali się na twarz jak ścięte drzewo.

Wszyscy są oniemiali. Przygarbiony chłopak, wystawiający do przodu lśniące, monomolekularne ostrze, po którym toczą się strugi krwi i ciurkają na ziemię, odsłaniając lśniącą, czystą powierzchnię zbroczą. Siedzący na kamieniach wojownicy. Jeden zamarł z pochyloną manierką w dłoni, woda leje mu się na buty, drugi przygryza pięść w geście zaskoczenia.

Skaczą na nogi równocześnie. Błysk stali, szczęk ostrzy i szybki, rozmazany ruch. Krzyk.

Ostry, zaskoczony wrzask bólu. Jeden z atakujących łamie się nagle wpół, chwytając się za gardło. Spomiędzy palców tryska strumyczek jasnej, tętniczej krwi. Drugi odskakuje w tył, patrząc ze zgrozą i niedowierzaniem na kikut miecza we własnej dłoni. Nie może uwierzyć, że paniczna, nieudolna zastawa przeciwnika przecięła jego własne, kute ostrze niczym suchą gałąź. Odrzuca broń i błyskawicznie sięga po wbity w ziemię osierocony miecz brodacza.

Chłopak tnie na odlew, byle jak, nie bardzo radzi sobie ze zbyt długim orężem, z dziwną rękojeścią, z innym wyważeniem broni. Tamten wydaje z siebie krótki, zwierzęcy ryk, jego prawa dłoń spada na mech, jak porzucona rękawica, ale krwi jeszcze nie widać. Chwyta więc oręż lewą i rzuca się na chłopaka, zbijając go z nóg. Obaj walą się ciężko na ziemię, plecy napastnika opięte półkożuszkiem, ozdobione na plecach haftem w kształcie trzech tańczących płomieni w kręgu, drgają spazmatycznie, a pośrodku pleców, tuż nad wyszytym znakiem sterczy prosto w niebo ostrze, po którym ścieka krew, odsłaniając czystą, lśniącą powierzchnię.

Cisza. Słychać tylko, jak tuż obok, drapiąc butami kamienisty piarg i szarpiąc suchą, jesienną darń, umiera tonący we własnej krwi człowiek.

A potem zapada cisza zupełna.

Chłopak z trudem przewala trupa na bok, uwalnia się z jego uchwytu, rozprostowując zaciśniętą na pole własnej kurtki garść, palec po palcu, po czym podnosi się, przydeptuje tamtemu pierś i, sapiąc, wyrywa z niego ostrze.

Patrzy na nie z niedowierzaniem, a nogi uginają się pod nim i chłopak siada ciężko na mchu.

Miecz dygoce mu w ręku, całe ciało przebiegają drgawki, młody pochyla głowę i zaczyna płakać. Dziwacznym, suchym szlochem, który aż podrzuca jego drobną sylwetką. Szlochem, który stopniowo przeradza się w histeryczny śmiech.

Klęczy tak, z odrzuconą do tyłu głową, unosząc w okrwawionej dłoni miecz zwiadowcy, shinobi ken firmy Nordland Aeronautics. Chichot, który narodził się z płaczu, przeradza się w zwycięski ryk. Piskliwy i dziwny, kończący się grzmiącym sykiem, jaki mógłby wydać olbrzymi, rozwścieczony wąż.

Chłopak wstaje na nogi i patrzy na zbryzgane krwią skały, na porudziały nagle krąg szarej, jesiennej trawy i na trzy powykręcane trupy wokół.

Odkłada starannie miecz, wyciera rękoma trawę, śliskie, czerwone kamienie leżące wokół martwego olbrzyma, a potem dotyka własnej twarzy i podchodzi w półukłonie do Pnia, żeby odbić na nim ślad swoich zafarbowanych dłoni. Klęka w trawie i maca przez chwilę, aż znajduje leżącą samotnie pochwę. Miecz z trzaskiem wraca do domu, chłopak obraca oręż, ale nie wie, jak przytroczyć go do pasa. W końcu opiera miecz na ramieniu niczym łopatę i odchodzi wąską ścieżką.

W najzupełniej przeciwną stronę do tej, z której nadszedł.

Zostaje tylko Drzewo, zbryzgane skały wokół i trzy trupy Ludzi Ognia. Dwa szczyty, tulące się do siebie niczym pośladki. Śnieżna plwocina na wierchach. Krzyk kruka w zimnym, jesiennym powietrzu.

Zdrewniały gniew zamarły w słojach i włóknach łyka.

Nadciąga noc.

A nocą przychodzą wilki.

Niekiedy pomiędzy górami widać dym. Słupy czarnego dymu kreślące jesienne niebo. Nocą szczyty maluje pomarańczowy blask ognia. Czasem lodowate, jesienne powietrze przyniesie odległy krzyk. A czasem tylko krakanie kruków.

Widać dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone, jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. Rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine niczym zepsute mięso. Roziskrzoną plwocinę śnieżnych czap na wierchach.

Widać piekło.

Ścieżka opada stromo, gdzieś tam, poza pole widzenia, poza granice wszechświata. Ale nie jest tak stroma, by zawzięty człowiek nie mógł jej pokonać. Nawet krępy karzeł może skłonić swoje krzywe nogi do wysiłku, zmusić do pokonania górskiego szlaku zaprzężonego do wózka osła, podobnego do pokracznej krzyżówki okapi i miniaturowej żyrafy.

Wiąże lejce do jednego z siedemdziesięciu trzech pokręconych, iglastych drzewek. Kruki wydziobujące resztki z rozwłóczonych już przez wilki trupów Ludzi Ognia wzbijają się łopocącą, czarną chmurą i kraczą z oburzeniem. Karzeł siada na sinej wapiennej skale i wyciąga z kieszeni szmatkę kryjącą kawałek wędzonego sera oraz coś, co przypomina czarny pomidor. Odcina kawałek sera i podaje sobie na ostrzu do ust, a potem ostrożnie gryzie czarny owoc.

Przez chwilę żuje w milczeniu.

— To sprytne, tak spać w drzewie, kiedy świat płonie.

Odcina kolejny kawałek sera.

Nie wydaje się, żeby przeszkadzał mu trupi odór albo obecność zwłok.

— Powiedziałem, że to sprytne. Dobre dałem ci imię, Śpiący W Drzewie. Ty mówisz, że wędrujesz nocą. A ja ci mówię, że wolisz, żeby srały na ciebie kruki. Wolisz szukać wody między kamieniami i czekać, aż słońce na ciebie poświeci. Wiesz, po czym poznać głupca? Po tym jak kończy, Śpiący W Drzewie.

Znowu odgryza kęs czarnego owocu, później, postękując, grzebie po kieszeniach, aż znajduje małą bryłkę soli, którą rozgniata głowicą noża na kamieniu. Teraz owoc, posypany brudną solą i pewnie ozdobiony mrówką, jest znacznie lepszy.