Выбрать главу

W atmosferze polany kryje się coś złowrogiego. Coś, czego nie było wcześniej. Kruki podrywają się i krążą nad zboczem, wrzeszcząc, jakby ktoś darł na pasy czarne szmaty. Mimo zimna powietrze drga i faluje niczym w czasie wielkich upałów.

Wilki, które wracają z nadejściem nocy, też stają jak wryte. Są ogromne — mają ze trzy metry długości i potężne kły, ale i tak się boją. Tulą uszy, jeżą lwie kryzy futra. Przewodnik stada węszy ostrożnie, powarkując i szczerząc zęby, spogląda bokiem na Drzewo, na plamę szronu, który odkłada się wokół Pnia, jakby Drzewo wypuściło do gleby ciekły azot.

W końcu robi kilka ostrożnych kroków i, węsząc, na sztywnych łapach podchodzi do miejsca, w którym leżą niedojedzone jeszcze trupy Ludzi Ognia.

Drzewo milczy.

Jednak pragnienie Drzewa, by uwolnić zaklęty w słojach i włóknach miazgi gniew, by wypluć zatopionego w drewnie człowieka wydaje się aż namacalne. Ścina nocne powietrze uderzeniem zimna, na polanę pasmami wpływa nagle mgła. Wije się wśród Gałęzi, paruje z Pnia, sączy się z gleby. Zimna mgła. Bardzo zimna.

Na przeraźliwy skowyt i pisk basiora czekające ostrożnie stado rzuca się do ucieczki. Wielki niczym cielę wilk zwija się i miota po polanie, kwicząc w przerażeniu, jakby połknął rozżarzony węgiel. Konwulsje ciskają nim o ziemię, skręcają w niemożliwe dla czworonoga pozy, wyrzucają ciało w powietrze. Przypomina to oszalały taniec, który mógłby wydawać się zabawny, gdyby nie towarzyszący mu przeraźliwy skowyt konającego zwierzęcia. Wygląda, jakby niewidzialny gigant bawił się wilkiem, kazał chodzić na dwóch łapach i tańczyć. Jedno oko wybucha rozsadzone skokiem ciśnienia śródczaszkowego, zmieniony w strzęp język zwisa z pyska, a pod skórą basiora wiją się mięśnie jak spanikowane węże. Niewidzialny gigant usiłuje ugnieść biedne zwierzę niby plastelinę i ulepić z niego człekokształtną karykaturę. Słychać, że z głuchym chrupotem pękają żebra, że trzaskają stawy. A nade wszystko słychać przerażający skowyt i rzężenie. Przez chwilę wydaje się, iż niewidzialny tytan odniesie sukces. Wilk ustawiony pionowo, jak przybity do powietrznego krzyża, z porozciąganymi i połamanymi łapami, przez moment przypomina groteskowego wilkołaka. Pysk pulsuje, jakby coś usiłowało od wewnątrz zmienić jego kształt.

Wokół snują się pasma mgły, trzaskają niewielkie wyładowania elektryczne, wydaje się, że ziemia drży i wibruje. Polanę ścina nagły, przedwczesny szron.

Stojący pośrodku polany wilkołak szarpie się wciąż w niewidzialnych, potężnych łapach, które kształtują go niczym glinę. Na ułamek sekundy, wśród chrupotu kości i bryzgów krwi, pysk zmienia kształt, ukazując upiorną karykaturę twarzy mężczyzny ściągniętej potwornym bólem. Trwa to mgnienie oka, po czym nieszczęsny, kaleki stwór wali się na ziemię jak łachman i raptem znowu staje się wilkiem. Jest zmasakrowany, rozdarty na strzępy, nie ma ani jednej całej kości i wygląda jakby przejechał go kombajn górniczy.

Drzewo milczy.

Drzewo nie może wstać, nie może poruszyć ani jedną Gałązką, nie może wypluć wtopionego w miazgę i łyko człowieka. Ale Drzewo się nie męczy. I nigdy nie ustępuje.

Warstwa mgły wije się nad polaną, falując niczym mętna, biała woda. Drży ziemia. Drobne kamienie odpadają od zbocza i sypią się gradem w przepaść.

Wstań i idź!

Obudź się!

Słychać szelest i rozdziobani przez kruki, rozszarpani wilczymi kłami Ludzie Ognia zaczynają się poruszać. Unoszą pogruchotane, odarte ze skóry czaszki, łypią krwawymi dziurami oczodołów. Ruszają się ślepo, robakowato, usiłują pełznąć, wlokąc strzępy kończyn, rozsypując wokół czerwie i żuki, które zdążyły się już zadomowić w ich trzewiach. Jeden z trupów podnosi się sztywno z ziemi i usiłuje chwiejnie wstać na nogi. Następny próbuje koślawo kroczyć gdzieś przed siebie, ale brakuje mu prawej nogi, którą odgryzły wilki. Przewraca się prosto w przepaść i znika w mroku, z dołu słychać gruchot piargu i łoskot toczących się kamieni, ale pozostali odchodzą. Odchodzą martwym, zegarowym krokiem gdzieś w noc. W ciemność i pasma mgły.

W górze upiornie, pełnym przerażenia głosem kraczą kruki.

Drzewo się nie męczy. Nie rezygnuje.

Pień pokrywa się kosmatym grzybem szronu, Gałęzie otulają się puchatą, białą szadzią, jedna ze skał wybucha nagle, rozpryskując wokół chmurę pyłu i gwiżdżących odłamków, a na miejscu pozostaje niedokończona rzeźba klęczącego mężczyzny o pociągłej twarzy wykrzywionej bólem. Rzeźba jest niczym krzyk. Niczym alegoria narodzin.

Zbocze drży. Słychać, jak w dół stoku sypią się kamienie, jak z trzaskiem odpadają kamienne płyty, jak z łoskotem w dolinę schodzi kamienna lawina.

Wstań!

Idź!

Obudź się!

Powierzchnię pobliskiego strumienia pokrywa nagle ławica srebrnych błysków, niewielkie rybki, migocąc jak monety, uciekają na brzeg i rozpaczliwie wyskakują nad toń, a po chwili woda zaczyna się gotować.

Z lasu wysącza się lodowaty, gęsty opar i wije po zboczu niczym ogromny wąż, pełznie prosto na polanę, by połknąć ją razem z Drzewem, ścieżką i siedemdziesięcioma trzema artretycznie powykręcanymi krzewami.

Trwa to długo. Bardzo długo. Ale Drzewo się nie męczy.

Nie rezygnuje. Drzewo jest drzewem.

Rankiem mgła znika. Rozpływa się, wsiąka w skały i pień. Nawet szron taje. Pozostaje jedynie rzeźba klęczącego mężczyzny, spękana ziemia i rozdarte pnie sąsiednich drzewek, jakby coś rozsadziło je od środka. Oraz sześć jesionów rosnących w różnych miejscach wokół. Jesiony, których wczoraj jeszcze nie było.

Wszystkie wyglądają jakby połknęły człowieka o twarzy wykrzywionej bólem. Gałęzie przypominają sięgające ku niebu ramiona. Poszczególne posągi zastygły w różnych pozach, niczym w zdrewniałym, tanecznym korowodzie. Jak zatrzymane fazy ruchu miotającego się w konwulsjach nieszczęśnika. Niektóre pnie przeszywa gałąź podobna do włóczni, inne mają pośrodku dziuplę w kształcie rozszarpanej okrągłej rany.

Ziemia wokół jest spękana, zmieszana z pogruchotanymi kamieniami, jakby drzewa wyrastały w jednej eksplozji, w ułamku sekundy, roznosząc na strzępy wszystko, co stanęło im na drodze.

Poza tym na polanie panuje spokój. Tylko kruki kraczą przeraźliwie, bojąc się na niej siadać.

Ostre światło poranka pocięte na paski szczelinami żaluzji, gładka pościel, pod oknem posykuje stary klimator, skądś sączy się uporczywy zapach lawendy. Gdzie jestem?

Lawenda.

Porośnięta liliowymi krzaczkami wyżyna, pokryta wysypką białych skał. Pinie i lawenda. Leżąca w snopach, znoszona do kamiennej tłoczarni, z której sączy się ciężki lawendowy dym.

Lawendowy dym.

Lawendowe pola.

Hvar.

Dom.

Wstaję. Nagi, lśniący od potu, mimo sapiącego astmatycznie klimatora pod oknem. Huczy mi w głowie i chyba pocę się rakiją. Niedobrze. Nic nie pamiętam, ale jakoś mnie to nie martwi. Nie mam siły się martwić.

Odsuwam drzwi i wychodzę na taras.

Pode mną ulica zalana porannym żarem, pełna niespiesznie wędrujących ludzi, przed twarzą, w przesmyku, ruch jak na autostradzie. Jachty mijają się, tnąc szmaragdowe fale z łopotem żagli, na horyzoncie sunie olbrzymi poduszkowiec Jadrolinii. Korony palm kołyszą się z wiatrem.

Płytki tarasu parzą niczym kuchenna blacha.

Smagła, sarnio zgrabna, czarnooka kelnerka ustawiająca krzesełka w kafejce na dole patrzy na mnie i chichoce.

— Dobar dan, Vučko!

— Dobar dan, Milenko. Može espresso?

— Može. Zaszto ne imaš hlači?.